środa, 18 lipca 2012

Droga Orłów? A gdzie to jest?

9 lipca 2012 - wieczór.

Szykując się do pokonania Drogi Trolli, na ostatnim parkingu spotkaliśmy grupę z Katowic. Sympatyczny pan o śląskim akcencie (jakżeby inaczej) podzielił się wrażeniami. Właśnie przejechali tę trasę w dół. Nie wiem czy to była poza czy szczere wyznanie, ale powiedział, że nie zrobiło to na nim szczególnego wrażenia. Sam stwierdził, że może to przez mgłę ograniczającą widok. Powiedział też, że w porównaniu z Drogą Orłów "trolle" to nic szczególnego.

To może zabrzmi śmiesznie, ale wertując przewodniki czytałem coś o Drodze Orłów, lecz gdzie ona jest nie mogłem sobie nijak przypomnieć. Na razie wybieraliśmy się na Drogę Trolli, o tamtej postanowiłem doczytać jak już dojedziemy do najbliższego miejsca noclegu. Miało to być w Geiranger, najbliższym z najważniejszych norweskich miejsc, z listy tych które odwiedzić koniecznie wypada.

O ile Trollstigen jest swoistym cudem, ale stworzonym przez człowieka (albo przez trolle -kto wie?) o tyle fiord kończący się w miejscowości Geiranger jest cudem stworzonym przez samą naturę. Wciąż nie wiem czy swą nazwę fiord zawdzięcza miastu, czy na odwrót. W każdym razie zobaczenie Geirangerfjord należy do kanonu każdego turysty w tym kraju gdyż uchodzi on za najpiękniejszy z fiordów Norwegii. Zamierzaliśmy się i my o tym przekonać, a owo cudo było tuż przed nami bo zaledwie kilometry za Trollstigen. W obliczu takich atrakcji nie dziwi chyba, że odłożyłem poszukiwania Drogi Orłów na później.


Pustkowie na norweskich wyżynach.
Teraz pokonaliśmy już Szlak Trolli i będziemy jechać prosto do fiordu. Prosto, oczywiście w norweskim znaczeniu tego słowa, bo w tym kraju chyba nie ma prostych dróg. Za "trollami" trasa dalej wije się, wznosi i opada, chociaż już nie tak dramatycznie. Przez dłuższy czas jedzie za nami motocykl obsadzony przez dwie osoby. Nie wyprzedza mimo okazji, widocznie też podziwia widoki. Dopiero gdy zatrzymujemy się dla sfotografowania jakiejś szczególnie pięknego widoku motocykl omija nas i znika.

Krajobraz wokół robi wrażenie, jakby był kompletnie niezdatny do życia. Wszędzie tylko gołe skały, tundrowe porosty i śnieg. Żadnych drzew, ani choćby krzaków. Żadnych ludzkich siedzib. Widzimy zamarznięte jeziora - w lipcu!

Pierwsze spotkanie z Geirangerfjord.
Ludzką obecność napotykamy po kilkudziesięciu minutach jazdy w dół. Najpierw pojedyncze domy i domki (może wakacyjne hytte?), potem miasteczko nad samą wodą. Dojechaliśmy do pierwszej odnogi słynnego fiordu. Jest pięknie, ale na razie nie imponująco. Trzeba tu wsiąść na prom, bo drogi wokół zatoki nie wybudowano. Jeszcze nie wiem, że stąd kursują też promy wprost do Geiranger. Wjeżdżamy po prostu na pierwszego przewoźnika jaki przybił. Prom nie płynie długo, ale wystarczająco by zdążyć rozpoznać parę motocyklistów widzianą wcześniej. Są z Warszawy, jadą przez największe atrakcje Norwegii. Przeciwnie do nas nie jest to włóczęga, mają ściśle rozplanowaną trasę z zabukowanymi hotelami po drodze. My im trochę zazdrościmy wygód noclegowych, a oni nam może zazdroszczą swobody.

Po drugiej stronie zjeżdżamy z pokładu i zaczynamy ostre podjazdy. Do licha, czy tak już będzie do końca pobytu w Norwegii, że tylko ostro w górę, albo na małym biegu w dół? Droga zaczyna zakosować i wciąż się pnie. Stajemy na jakimś przydrożnym parkingu i znów spotykamy się z warszawskimi motocyklistami. Stąd widac już ten najczęściej fotografowany fiord Norwegii, ale widac tylko kawałek. Nie możemy się doczekać. Wygląda jednak na to, że dojechaliśmy do szczytowego wzniesienia i teraz droga poprowadzi już w dół, nad sam brzeg fiordu.

Ruszamy, jest rzeczywiście w dół. I zaczynają się zakosy! Znowu? Chyba na drugim ostrym skręcie dostrzegamy szeroką zatoczkę z zaparkowanymi kilkoma samochodami, a w szczycie skrętu platformę widokową. Z samochodu nie widać co można z tej platformy zobaczyć, a poza tym jestem zajęty wpasowaniem się w między już stojące pojazdy. Zatoczka jest bowiem szeroka, ale na miarę norweską.

Stajemy, idziemy na platformę i... dech zapiera. Widok na fiord tak wspaniały, że trudno znaleźć odpowiednie słowa. Platforma prawie wisi w powietrzu kilkaset metrów ponad wodą, pod stopami skaliste ściany które jakby pionowo wpadały do wody. Woda z kolei ma, niewidziany przeze mnie wcześniej w tym kraju, kolor ciemnego szmaragdu. Białe stateczki w dole, wyglądające jak zabawki. Coś wspaniałego!
Zgadzam się, że to jest najpiękniejszy fiord Norwegii.

Najpiękniejszy fiord Norwegii.
Robimy zdjęcia z platformy. I znowu spotykamy motocyklo fiordwą parę. To prawda, że motocykliści są wszędzie! Spotkaniu zawdzięczamy to, że mamy zdjęcie, na którym jesteśmy oboje z Grażyną, a to rzadka okazja.

Kontemplacja nie może trwać wiecznie, bo do zatoczki wciąż próbują się wcisnąć samochody. Właśnie jakiś Niemiec nas zablokował, że nie da rady wyjechać. Mimo, że sam gestami zapytał czy ma odjechać jakoś się z tym ociąga. Na szczęście rusza kamper, który stał przed nami i wyjeżdżamy bez niemieckiej łaski. Wyjazd jest trudny bo za nami droga ostro spada z góry i nie widać dalszego odcinka zasłoniętego górną krawędzią okna. Z przodu zaś nie ma drogi, tylko od razu skręt o 180 stopni i drogi z dołu też widać tylko kawałek. Przy pomocy oczu Grażyny wydostajemy się i momentalnie wchodzimy w pierwszy, lewy skręt "na osi". Stoi tam zaraz znak ostrzegający o pochyłości 10%. Już wiem co to może oznaczać, na Trollstigen się przekonałem, że równie dobrze może tam być 12%.
Jedziemy, a trzeci bieg już nie daje rady utrzymać prędkości. Hamulce długo tak nie wytrzymają. Przerzucam na "dwójkę" i dopiero wtedy hamulec może trochę odpocząć, ale też nie całkowicie. Stromizna jest taka, że na drugim biegu auto też się rozpędza, tyle że już wolniej. Trącam Grażynę, żeby zrobiła foto ekranu nawigacji. Dokładnie widać tam dlaczego na opisanie takich dróg właściwe jest słowo serpentyna, oznaczające tyle co "droga węża".

Droga Orłów według GPS.
Jesteśmy świeżo rozgrzani po przejechaniu Drogi Trolli, jest słonecznie, bez mgły. Dzięki temu droga bardzo trudna daje wielkie emocje, ale obywa się bez sensacji. Nie zaskakuje mnie żadna przyczepa,. choć mijanie się z autobusem okazuje się też ciekawe. Nogi mi już nie drżą. Czyżbym wpadał w rutynę?

Koniec końców dojeżdżamy i pakujemy się na kemping. Miejsce na namiot znajduje się bez problemu, rozstawiamy i możemy zajrzeć do przewodnika, żeby dowiedzieć się czegoś o Drodze Orłów. Okazuje się, że... właśnie ją pokonaliśmy. To droga wiodąca z północy do Geiranger czyli serpentyny spod platformy widokowej. Jestem omalże rozczarowany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz