sobota, 30 czerwca 2012

Kuopio, czyli nasi tu byli

27 - 29 czerwca 2012

Kuopio wita nas średnią pogodą. Niby nie pada, ale chmury cały czas grożą. Rozstawiamy się na kempingu Ruoholahti. Mamy co do niego trochę rozbieżne opinie, Grażynie się podoba, mnie nieco mniej. To nowość, bo do tej pory to ja robiłem za entuzjastę. Nie spodobał mi się niezbyt higieniczny (delikatnie mówiąc) stan męskich toalet. Na szczęście okazało się, że to nie jest sytuacja normalna. Normalnie było później - czysto. Mimo niekorzystnego pierwszego wrażenia muszę jednak przyznać, że oprócz tego ośrodek jest świetnie wyposażony i nawet tańszy od helsińskiego Rastila. Ponownie przydaje się karta Camping Key Europe, dzięki niej uzyskujemy zniżkę.



Pole kempingowe rozłożone jest niemal nad samym jeziorem. To duży akwen, pływa po nim kilka statków wycieczkowych. Jak podają rozkłady jazdy, przeciętnie rejs zajmuje półtorej godziny. W skład ośrodka wchodzi jeszcze przystań z wypożyczalnią kajaków, łódek i skuterów wodnych. Reklamy podają, że za dopłatą można też korzystać z największej w Europie sauny dymnej. Obliczana na 60 osób, mieściła czasami ponad setkę. Sauna dymna? Jakoś nie mamy przekonania i odwagi, bo oboje nie mamy zielonego pojęcia co to za potwór i jak się z niego korzysta

Nie ma internetu. Pani w recepcji podaje mi co prawda hasło dostępu, ale jednocześnie przeprasza, że chwilowo zasięg wi-fi jest ograniczony do dwóch stref: budynku administracji i rejonu za polem namiotów. Nie udaje mi się połączyć w żadnych z tych miejsc. Dopiero następnego dowiaduję się, że wi-fi działa w budynku Hotelu-Spa Ruoholahti, stanowiącego część tego samego kompleksu wypoczynkowego. Hotel jest oddalony o około kilometr od kempingu, postanawiamy więc odwiedzić go jutro.

Ten dzień kończymy zwiedzaniem przystani i najbliższej okolicy namiotów. W pobliżu przystani natykamy się na obiekt, zwyczajowo w Polsce nazywany amfiteatrem, czyli teatr plenerowy. Półkoliście wznoszące się trybuny widowni, pośrodku scena, wszystko przykryte dachem, ale bez ścian bocznych. Pomieszczenia dla aktorów znajdują się pod trybunami. Teatr zwrócony jest do jeziora, żeby nie dało się poglądać spektaklu "na gapę". Teoretycznie z przystani i tak wszystko widać i słychać tylko co z tego, gdy się nie rozumie ni słowa w miejscowym języku? Interesująca mogłaby dla nas być najwyżej pantomima, ale tym razem wystawiają jakąś farsę, połączoną z loterią gdzie główną wygraną jest Fiat 500. Nie jesteśmy w stanie z tego skorzystać idziemy więc spać.

Noc była zimna i zaczął padać deszcz. Ja jeszcze nie wyczerpałem wszystkich możliwości, ale Grażyna założyła już na siebie wszystkie ciepłe rzeczy jakie zabrała z domu. Zaczyna zastanawiać się czy kolejnej nocy nie spędzić w samochodzie.
Rano okazuje się, że zostajemy na polu namiotowym sami. Wszyscy pozostali namiotowi turyści (wszystkich dwóch) zwijają się i odjeżdżają. Nie wiemy dokąd, bo najbliższy nas okazał się być pierwszym Finem nie znającym angielskiego (co jednak oznajmił po angielsku), nie dało się więc nawiązać kontaktu. Drugi namiot stał dość daleko i też nie zawarliśmy znajomości.

Grażyna z naszym przyjacielem Leo
Bliżej poznaliśmy się natomiast z Leo, chłopcem ok. 5 - 6 letnim,który śmiało do nas przyszedł i zaczął z nami rozmawiać. Może nazwanie tego rozmową jest zbyt śmiałe bo Leo jest Niemcem i mówi tylko w swoim języku. Żadne z nas nie zna niemieckiego, ja najwyżej w takim zakresie by spytać o drogę i zamówić piwo. Chłopcu to zupełnie nie przeszkadzało i gadał coś bez przerwy. Czasami udawało się co nieco zrozumieć, ale jak tylko wydawało nam się, że nawiązujemy kontakt Leo już zaczynał mówić o czymś innym. Przychodził do nas jak tylko zobaczył nas przy namiocie. Nie wiem skąd się wzięła ta sympatia, przecież niedaleko bawiło się kilkoro innych dzieci. Leo nigdy z nimi nie widziałem. Może podobało mu się, że może się wygadać i nikt mu nie przeszkadza? Rodzice początkowo od razu starali się go odwoływać dopóki nie powiedzieliśmy, że wcale nam nie przeszkadza. Dowiedzieliśmy się, że też jadą na Nordkapp, ale trochę wolniej, spędzając więcej czasu w każdym odwiedzanym miejscu. Mieli świetną przyczepę z dużym namiotowym przedsionkiem i mieszkali jak w domu. Nie musieli nigdzie się spieszyć i niepogoda nie dokuczała im jak nam. Dzieci mieli już łącznie trójkę. Na ile zrozumieliśmy Leo jego rodzeństwo to też chłopcy. Dalekie podróże z taką trójką nie są chyba łatwe mimo posiadanych udogodnień.

Następnego dnia wybieramy się na zwiedzanie miasta. Pogoda bez zmian co oznacza, że namiot wciąż mokry, oczywiście nie w środku. Jutro wyjeżdżamy więc martwię się koniecznością zwijania mokrych płacht. Trudno, nic się to nie poradzi. Odsuwam zmartwienie na później i idziemy na przystanek autobusowy skąd za 3,20 EUR od osoby jedziemy do centrum. Wg przewodnika w Kuopio jest największy i najładniejszy rynek w całej Finlandii. I co z tego skoro obecnie jest rozkopany bo trwają jakieś głębokie prace ziemne. Wygląda to na nowy parking podziemny do licznych centrów handlowych wokół. Na pozostałej części zorganizowano typowy jarmark. Niespodziewanie spotykamy na nim dwóch Polaków sprzedających słodycze. W Finlandii są już od kilku lat więc radzą sobie językowo. Nie umieli nic doradzić co do atrakcji miasta, bo ich interes ma charakter objazdowy i nie zatrzymują się nigdzie na dłużej. Poza tym nie mają czasu na turystyczne zwiedzanie bo całe dnie pilnują straganu. Pozdrawiamy się więc i rozstajemy.

Katedra i jej budowniczy
Wspomagając się książkowym przewodnikiem próbujemy zwiedzać. Już na wstępie rezygnujemy z największej podobno atracji, czyli wjazdu na wieżę widokową. Rzekomo widać z niej całe pojezierze fińskie. Być może, ale z pewnością nie dzisiaj gdy szczyt wieży co chwilę przesłaniają niskie chmury. W pobliżu wieży widać też szczyty skoczni narciarskich lecz uznajemy, że widzieliśmy ich już wystarczająco dużo by nie wydawać pieniędzy na bilet autobusowy. Łazimy więc po śródmieściu. Odwiedzamy wspaniałą katedrę, która nie jest zbyt antyczna, bo konsekrowano ją w 1816 roku. Zbudowana jest w stylu neo-klasycznym, celowo prostym, wręcz surowym, z minimalnymi zdobieniami. Tu ludzie przychodzą kontaktować się z Bogiem, a nie być przygniecionym ludzką pychą, jak w polskich świątyniach kapiących bizantyjskim wręcz przepychem.

Naprawdę warte zobaczenia są port statków wyciezkowych i marina, gdzie stoi dziś co najmniej kilkadziesiąt jachtów, od malutkich żaglówek do jednostek, które mogłyby być własnością Romana Abramowicza. Jak informuje nas właściciel sklepu z łodziami, silnikami i osprzętem, co roku gości tam kilka łodzi z Polski. Powiedział, że nie wie jaką drogą te łodzie tu przybywają. Ja też jestem tego ciekaw, w końcu jesteśmy przy jeziorze, do morza kawał drogi. Jeśli Fin związany z żeglarstwem nie zna sieci dróg wodnych swojego kraju, to ja tym bardziej nie. Może są to polskie łodzie latające?

Uchodzeni po pachy robimy jeszcze zakupy i staramy się wrócić do naszego płóciennego domu. Na przystanku powrotnym przy rynku wszyscy pytani Finowie usiłują nas kierować do niewłaściwego autobusu linii 7. Z obrazkowej informacji o rozkładzie wiem, że ta linia jeździ do Ruoholahti Hotel-Spa, a nie do Ruoholahti Camping. Nam potrzebny jest autobus nr 16, a nie możemy znaleźć przystanku, z którego on odchodzi. Nie potrafię im tego wytłumaczyć; czy słowo "camping" jest w mojej wymowie aż tak bardzo podobne do słowa "hotel"? Niby odległość do przejścia pieszo nie byłaby szczególnie wielka, ale po całodziennym łażeniu i z plecakami pełnymi zakupów nie chce nam się już maszerować. Z kłopotów wybawia nas... sam autobus, który jakby nigdy nic podjeżdża do przystanku przy którym stoimy. Dziwne, bo na wiacie przystankowej nie było numeru 16 wśród wypisanych tam linii. Może to z powodu prac budowlanych na rynku trasy zostały zmienione? Na wszelki wypadek pytamy kierowcę czy jedzie w pożądanym kierunku i o zgrozo, on również mówi, że powinniśmy wsiąść do "siódemki". Dopiero do sekundzie walnął się dłonią w czoło i potwierdził, że do kempingu on jest właściwy.

Wieczorem odwiedzamy jednak jeszcze Hotel-Spa gdzie po wyjaśnieniu kłopotów z internetem uzyskuję połączenie z siecią i na blog mogę wysłać od razu dwie uzbierane notki.

Po wieczór bardzo się wypogodziło, oczywiście przestał padać deszcz i zrobiło się nieco cieplej. Grażyna jednak nie zmieniła zdania i noc spędziła w samochodzie. Ja po staremu w namiocie. Po pierwszej w nocy obudziły mnie jakieś rozmowy na zewnątrz. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że o tej godzinie jest zupełnie widno, a jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że ktoś rozmawia po polsku. Słyszałem odgłosy rozstawiania namiotu pomyślałem więc, że rano miło będzie porozmawiać z rodakami. Teraz jednak ponownie zasnąłem. Rano rzeczywiście czekała nas niespodzianka, ale nie takiej się spodziewałem. Okazało się oto, że w naszym namiocie brakuje jednej szpilki. Szpilki nóg nie mają, same się nie oddalają. Gdyby została wyrwana przypadkowo leżałaby gdzieś obok. Naciągała wcześniej linkę wpływającą jedynie na napięcie tropiku, nie stabilizowała całej konstrukcji. Jej wyjęcie nie spowodowało więc żadnych efektów, które dałyby się dostrzec od środka . To ciekawe zaiste, że szpilka zniknęła akurat wtedy, gdy na kemping przyjechali rodacy. Krótko zastanawiałem się, czy nie zrobić awantury, ale po namyśle zrezygnowałem. Szpilka nie była przecież podpisana, wyglądała jak miliony innych. Para zajmująca tamten namiot, wg rejestracji pojazdu pochodząca z Trójmiasta, wstała bardzo późno, gdy my kończyliśmy już zwijanie sprzętu przed wyjazdem. Jakoś starali się uciekać przed nami wzrokiem i unikali kontaktu. Ale może mi się tylko zdawało... A niech się nażrą, ja mam jeszcze szpilki w zapasie, a oni niech jedną zgubią, a druga niech im się złamie!

Humor poprawił nam niezawodny Leo, który przybiegł się pożegnać. Jak zawsze rozgadany i jak zawsze nie zwracał uwagi, że prawie nic nie rozumiemy. Żegna nas także wspaniale zapowiadająca się pogoda. To również ciekawe, że po przyjeździe zawsze mamy deszcz, a dobra pogoda przychodzi przezd naszym wyjazdem. To już drugi raz. Może my o dwa dni za wcześnie do Finlandii przyjechaliśmy?

Śladami Adama Małysza?

27 czerwca 2012

Przyszła pora opuścić Helsinki, zaczynamy więc planować kolejny etap. Pierwotnie miało to być miasteczko Suomussalmi, ale po wczytaniu się w przewodniki i sprawdzeniu informacji w sieci rezygnujemy z tego. Nie ma tam w zasadzie niczego aż tak bardzo interesującego. Pamiętać przecież musimy, że Finlandia to tylko etap, a głównym celem jest Norwegia. Nie można się rozdrabniać na oglądanie wszystkiego w Finlandii, gdyż zabraknie czasu na norweskie góry.

Suomussalmi jest interesujące dlatego, że w czasie Wojny Zimowej Finowie, działając bardzo małymi siłami okrążyli i rozbili całkowicie dwie wzmocnione dywizje Armii Czerwonej. Jak się to udało przy miażdżącej przewadze przeciwnika? Wystarczyło sprawić by przeciwnik był przekonany, że jest calkowicie okrążony. Sowietom udało się to wmówić wskutek czego zatrzymali się i przeszli do bezsensownej obrony. Finowie pozostało tylko odciąć jedyną drogę zaopatrzenia, a potem już mogli niewielkimi oddziałami kąsać ich z każej strony. Sowieckie jednostki najpierw zaczęły się oddzielać na mniejsze zgrupowania, a potem poddawać się lub ginąć. Mróz i głód też robiły swoje.
Po II wojnie światowej dominujący ZSRR postarał się zatrzeć materialne ślady swojej porażki, a w szczególności odebrać Finom zdobyte wówczas uzbrojenie. Przez to w fińskich muzeach nie ma zbyt wiele do eksponowania. W Suomussalmi można obejrzeć głównie pomniki i tablice pamiątkowe, a w muzeach najwyżej dokumenty. Zachowały się co prawda jakieś nieliczne pamiątki o innym charakterze lecz są gdzie indziej. Nazwy Suomussalmi nie wymieniają nawet przewodniki turystyczne, znana jest najwyżej pasjonatom historii. Dlatego właśnie nie zobaczymy tego miasta.

Trzeba jednak wybrać się z Helsinek na północ by przybliżyć się do Norwegii. Wybór pada na Kuopio, największe miasto wschodniej Finlandii, znane centrum sportów zimowych. W tej chwili nie pamiętamy czy skakał tam Adam Małysz. Po drodze jednak widzimy drogowskazy na Lahti, a tam Małysz już na pewno sukcesy odnosił. Decydujemy odwiedzić Lahti przejazdem. Za drogowskazami pokazującymi Keskuste - co, jak się przekonaliśmy, oznacza Centrum - wjeżdżamy w plątaninę ulic. Miasto leży na pagórkowatym terenie, dlatego bieg ulic jest tak urozmaicony. Chyba łatwo się tu zagubić, zwłaszcza gdy się nie rozumie fińskiego tak bardzo jak my go nie rozumiemy. Co chwilę jednak, ponad budynkami widać szczyty skoczni narciarskich. Trzymając się tego kierunku w końcu udało się tam dotrzeć.





Czy ta konkurencja to skoki na nartach wodnych?
Na wyższą z krokwi, bodajże o punkcie K=116, można wjechać wyciągiem krzesełkowym i później jeszcze windą. Podobno rozciąga się stamtąd wspaniały widok. Wierzę, bo Finlandia jest raczej płaska i z każdego wysokiego obiektu można ogarnąć szmat kraju. Żadne góry nie zasłaniają. Ale dzisiaj pogoda nie jest najlepsza, zaczynają zaciągać chmury, kilkakrotnie po drodze zmoczył nas deszcz, a nawet grad wybębnił swoje po karoserii. Widoczność jest więc ograniczona i dlatego rezygnujemy z wjazdu na skocznię. Wielką ciekawostką jest natomiast fakt, że w najniższym punkcie tej dużej krokwi, na zjeździe, zbudowano basen pływacki, w tej chwili pełen dzieciaków. Gdyby dziś odbyć zawody na igelicie, to skoczkowie musieliby używać nart wodnych. Zastanawiam się czy zimą jest on jakoś przykrywany dla umożliwienia skoków, czy czekają aż woda w basenie zamarźnie i skoczkowie przejeżdżają po lodzie? ;-)


Pierwszt renifer napotkany w Finlandii
Opuszczając Lahti odnawiamy ustawienia nawigacji i kierujemy się znów do Kuopio. Nie bylibyśmy jednakże prawidziwymi łazikami gdybyśmy nigdzie nie skręcili. Grażynie spodobała się nazwa miasta JYVÄSKYLÄ. Zbliża się mniej więcej pora obiadu, zaczynamy być głodni, a to świetna motywacja by odwiedzić najbliższe miasto.
Niestety, znowu się okazało, że wtarabaniliśmy się w osiedla na pagórkach, a dodatkowo rozłożone nad jeziorem o urozmaiconej linii brzegowej. Układ ulic niemożliwy do przewidzenia, fińskie drogowskazy jak zwykle niemożliwe do zrozumienia, a nigdzie nie widać żadnych skoczni, które by pomagały w orientacji. Czyli klops. Ustawiamy ponownie nawigację i z ulgą wyjeżdzamy na główną drogę. Sprawiedliwie trzeba jednak przyznać, że w tym mieście spotkaliśmy pierwszego w Finlandii renifera.


Wytworny piknik.
Nie pożywiliśmy się zaczynamy więc poszukiwać ładnego parkingu, żeby tam urządzić mały piknik. Jak na złość, wszystkie miejsca z literką "P" okazują się być zaledwie płytkimi zatoczkami przy ruchliwej ekspresówce jaką podążamy. Wybieramy jakąś większą zatokę i zdesperowani zatrzymujemy się tam. Nie wiem czy w Finlandii to normalny widok, że prawie przy samej jezdni, w porze lunchu rozstawia się stolik, krzesełka i kuchenkę gazową? Oczywiście gdy już ruszyliśmy w dalszą drogę, po 2 kilometrach zobaczyliśmy piękny leśny parking, z drewnianą wiatę, a w niej stołem i ławkami, idealny do spokojnego popasu. Diabli nadali, już lepiej żeby go tu nie było! Parskamy jednak śmiechem.

Do samego Kuopio nic się już więcej nie wydarzyło bo nie probowaliśmy własnych pomysłów, a tylko karnie podążaliśmy tam, gdzie nawigacja wskazywała.

czwartek, 28 czerwca 2012

Helsińskie atrakcje

26 czerwca 2012

Gdy już obiecałem napisać o atrakcjach w stolicy Finlandii trzeba zabrać się do dzieła. Z mojego punktu widzenia proponuję udać się na plac Kauppatori (jest tam stacja metra) czyli na Targ Rybny. Obecnie jest to raczej ogólny, całotygoniowy jarmark. Jest nastawiony głównie na turystów można więc tam kupić owoce, lisie skóry, noże z rękojeścią z rogu renifera i inne pamiątki, a nawet kościotrupa z modeliny i wentylator na upały. Rodacy z pewnością wypatrzą, że popularny w Finlandii gatunek truskawek nazywa się Polka.





Luterańska katedra. Symbol miasta dla wielu Finów.
Blisko placu Kauppatori (dochodzi do niego) jest najpopularniejszy w Helsinkach deptak Esplanade, z obowiązkowymi w takim miejscu kawiarenkami i pubami. W pobliżu znajduje się również, uznawana za symbol Helsinek katedra luterańska. Stoi ona na wzgórzu i w ten sposób dominuje nad miastem. Widoczna jest nawet z dużych odległości od strony morza. Pomaga w tym fakt, że jest śnieżnobiała. Prowadzą do niej ogromniaste schody, na których stojący człowiek wydaje się drobinką. Schody wykorzystywane są jako trybuna dla widzów podczas organizowanych festynów na placu przed katedrą (plac Senatu). Akurat w dniu naszego łazikowania przygotowywano imprezę z okazji rozpoczęcia w Helsinkach Mistrzostw Europy w lekkiej atletyce.

Na placu Senatu rzuca się w oczy figuralny pomnik cara Alekandra II. Finowie mają nieco inne wspomnienia po "zaborze" i tego cara szanują gdyż przywrócił prawo do używania języka fińskiego oraz zrównał go z rosyjskim jako język urzędowy wielkiego księstwa Finlandii. Może się to wydać Polakowi dziwne, ale przecież w Krakowie podobnie ciepło ludzie myślą o austriackim cesarzu Franciszku Józefie I. Z podobnych zresztą powodów.

Stosunek Finów do swoich uprzednich władców zaborczych jest w ogóle pełen ambiwalencji. Przez wieki poddani władzy Szwecji nie lubili podobno Szwedów, aż do czasów najnowszych kiedy to sąsiedni kraj zyskał ogromną sympatię udzielając pomocy w Wojnie Zimowej 1939-1940. Tylko Szwedzi i Norwegowie przysłali tu kontyngenty ochotników, które choć liczebnie niewielkie dawały ogromne moralne wsparcie i poczucie, że jednak nie jest się osamotnionym. Szwecja dodatkowo umożliwiła zakup, na korzystnych warunkach, uzbrojenia Bofors czyli działek przeciwlotniczych i przeciwpancernych. Dla Finów były one bezcenne, bo początkowo ich stan w fińskiej armii można było zliczyć na palcach. Stanowiły jedyną zaporę przeciwko radzieckim czołgom bo własnej broni pancernej Finowie nie mieli. Nie powinniśmy się zatem dziwić, że wszystkie nazwy topograficzne w Helsinkach (ulice, stacje metra, dzielnice itp) są dwujęzyczne: po fińsku i szwedzku. Nawet same Helsinki na mapach turystycznych nazywane są również Helsingfors.

Trzeba jednak wrócić do dnia dzisiejszego (tylko chwilowo) oraz na Targ Rybny Kauppatori bo stamtąd można pojechać (właściwie popłynąć) do najciekawszej wg mnie helsińskiej atrakcji - twierdzy Suomenlinna (Fińska Twierdza). Leży o 15 minut promem z placu Kauppatori na kilku wyspach, z których niektóre połączono mostami i groblami. Jak wszystko w Helsinkach także i Twierdza Fińska nosi obok nazwę szwedzką Sveaborg czyli Twierdza Szwedzka (jakżeby inaczej?). Kilkakrotnie zmieniała barwy flagi wywieszanej nad fortyfikacjami gdyż zbudowana przez Szwedów w 1809 roku przeszła z całym krajem w ręce rosyjskie, a po odzyskaniu przez Finlandię niepodległości stała się Suomenlinna.

Sumenlinna - Sveaborg
W twierdzy zachowano w dobrym stanie większość założeń fortyfikacyjnych, z dostępnymi na krótkich odcinkach kazamatami. W wielu miejscach pozostawiono armaty stojące wciąż na swoich stanowiskach bojowych. Mimo, że przestarzałe, swoją wielkością nadal robią wrażenie.

Na wyspach jest dużo zabudowań nomalnie zamieszkałych, ale większość dawnych bydunków koszarowych i administracji wojskowej przemieniono w rozmaite muzea. Na tyle rozmaite, że znalazło się tu nawet Muzeum Zabawek. Najciekawszym dla mnie obiektem jest jednak okręt podwodny Vesikko. Zwodowany w 1933, ale już wówczas zbyt mały i w zasadzie przestarzały. Mógł być używany co najwyżej jako okręt przybrzeżny bo na dalsze rejsy nie pozwalał mu chociażby zbyt mały zapas przenoszonego głównego uzbrojenia. Miał zaledwie trzy torpedy przechowywane wprost w wyrzutniach, na zapasowe nie ma po prostu miejsca. Okręt można zwiedzać za opłatą 5 euro od osoby dorosłej. Warto! Niesamowite, klaustrofobiczne wrażenie. Marynarskie wiszą na ścianach tak ciasno, że trudno pomiędzy nimi przechodzić. Nawet dowódca jednostki nie miał żadnej odrębnej kabiny ni nawet parawanu. Musiała mu wystarczyć leżanka pokryta skórą. Jedyny jego luksus polegał tym, że nad nim nie było już żadnej innej koi. Miał wolną przestrzeń aż do samego sufitu - czyli jakieś półtora metra.
Trudno sobie wyobrazić by ktokolwiek dał się tam zamknąć i w dodatku pozwolić zanurzyć pod wodę. Musiałby być albo bardzo odważny albo bardzo głupi. Tamci głupi nie byli.
Wielkie działa. "Obrońcy" Helsinek.

Dostęp do samej wyspy - twierdzy jest bezpłatny. Jeśli ktoś wykupi czasowy bilet na komunikację miejską to ważnyjest również na prom do Suomenlinny. Trzeba zwracać uwagę by wsiadać na jednostki oznaczone symbolem HKL (helsińskie MZK) bo pływają tam również promy firm prywatnych, za które trzeba płacić oddzielnie. Po samej wyspie chodzi się także za darmo, płacić trzeba jedynie za wstęp do poszczegolnych obiektów.

Mieliśmy to szczęście, że po ulewach dnia poprzedniego, tym razem pogoda była była wymarzona dla turystów. Aż za bardzo wymarzona, bo trochę się spiekliśmy na twarzach. Przejdzie za kilka dni...



Wnętrze okrętu podwodnego Vesikko.

Pogoda utrzymała się następnego dnia rano co pozwoliło zwiniąć namiot w stanie suchym. Niestety prognozy dla północnej Finlandii, szczególnie jeśli chodzi o temperatury, nie są zbyt zachęcające. Może się poprawią, ale my i tak nie mamy wyjścia bo mamy umówione spotkanie na Nordkapie więc jechać trzeba.

Helsinki

25 czerwca 2012

Kilka minut po 9.00 opuściliśmy port i kierowani GPS jechaliśmy na upatrzony w internecie kamping Rastila. To chyba jedyne pole kampingowe w samym mieście, a przynajmniej jedyne jakie udało mi się znaleźć. Powitalne mgła i mżawka zdawały się ustępować, przez chmury przebijało się słońce. W dobrych więc nastrojach rozstawiliśmy namiot. O, jakże się przydał trening na działce! Po zagospodarowaniu się zdążyliśmy jeszcze zjeść późne śniadanie i żeby nie tracić więcej czasu wyszliśmy "do miasta". Kamping położony jest bardzo korzystnie, bo na obrzeżu miasta lecz zaledwie 100 metrów od stacji metra, którym wygodnie dociera się do centrum.

Helsinki mają dwie linie metra, ale warszawiacy nie powinni im tego zazdrościć, bo obie linie mają razem mniejszą długość i mniej stacji niż jedna dotychczasowa nasza linia. Ta druga linia helsińska obejmuje w rzeczywistości trzy stacje, jest więc raczej symboliczna. Metro helsińskie ma zresztą tę cechę charakterystyczną, że znaczną część trasy pokonuje na powierzchni, zaś pod ziemię schodzi tylko w centrum miasta. Można by więc powiedzieć, że w zasadzie to tylko takie "pół metra".

Ale na tym dosyć śmiechów bo Helsinki są bardzo uroczym miastem. Choć ma zdecydowanie wielkomiejski wygląd nie czuć wśród mieszkańców nadmiernego pośpiechu, jak się obserwuje w większości metropolii świata. Co bardzo rzuca się w oczy to umiłowanie sportu. W mieście mnóstwo rowerów, a co chwilę widać osobę uprawiającą jogging. Może właśnie dlatego wśród helsińczyków, bądź co bądź mieszkańców stolicy bardzo zamożnego kraju, spotyka się zaskakująco mało ludzi otyłych. Do licha, nawet w Warszawie jest więcej grubasów! Kolejnym spostrzeżeniem jest naprawdę powszechna znajomość angielskiego. Po krótkim czasie zauważyłem, że już nikogo nie pytam o znajomość tego języka tylko po prostu w nim zagaduję. Nie spotkałem nikogo, kto by go nie znał w stopniu co najmniej komunikatywnym.



Dom towarowy Stockmann. Pod widocznym w tle zegarem
Finowie lubią umawiać się na spotkania.
Przykrym elementem wycieczki do centrum było to, że tuż przed zejściem na peron metra, zaczęło padać. Gdy wysiadaliśmy z metra nadał padało i to coraz mocniej. Łaziliśmy po mieście bez przyjemności, kryjąc się przy każdej okazji. Mimo to przemokliśmy. Drobne pocieszenie dostaliśmy w informacji turystycznej gdzie miłe dziewczyny powiedzialy, iż w Helsinkach deszcze zwykle nie trwają długo i że na następny dzień zapowiada się poprawa pogody, a przede wszystkim ma być cieplej. Rzeczywiście późnym wieczorem deszcz się skończył i zaczęło przebłyskiwać słońce. Proszę się nie dziwić, że późnym wieczorem przebłyskiwało słońce. Tak tu właśnie latem jest. Czas fiński jest przesunięty w stosunku do polskiego o godzinę do przodu więc gdy u nas jest dopiero 21.00 i w czerwcu zaczyna się zmierzch, tu jest już 22.00 a w dodatku kraj jest znacznie bliżej kręgu polarnego, więc słońce chowa się płyciej pod horyzont. Każdy kto slyszał o białych nocach petersburskich (a starsi o leningradzkich, hehe!) ten zrozumie, że wieczór w Helsinkach zaczyna się później i trwa znacznie dużej niż w Polsce. Pełen zmrok zapada praktycznie dopiero ok. 23.00.


Dworzec helsiński. Niezły start do zwiedzania miasta.
Mimo wieczornej poprawy pogody zachodzące słońce nie miało siły zeby wysuszyć nasze przemonięte ciuchy. Kto kiedykolwiek podróżował z namiotem ten wie, że deszcz jest głównym wrogiem i tylko on może popsuć całą przyjemność. Dopóki pada nie ma absolutnie żadnej możliwości wysuszenia rzeczy. Tu okazalo się jakim błogosławieństwem był zakup specjalnych turystycznych ręczników szybkoschnących. Ręcznik ten w dotyku przypomina nieco irchę. Wycieranie się nim nie jest tak przyjemne jak puszystym, wielkim frotte, ale wchłania wodę bardzo dobrze. Schnie natomiast niezwykle szybko i wystarczy kilka kwadransów powiewania na wietrze. W słońcu trwa to może dwadzieścia minut. Po prostu rewelacja!


Łapię się na tym, że nie opisuję miasta i jego atrakcji, a tylko osobiste emocje oraz zupełnie prywatne spostrzeżenia. Nie wiem czy to dobrze, ale sądzę że o mieście jako takim każdy znajdzie sobie znacznie lepsze źródło niż relacja jednodniowego turysty. Blog natomiast jest takim gatunkiem, w którym istotne jest dzielenie się właśnie osobistym oglądem świata. Proszę się więc z tym pogodzić. O atrakcjach zresztą też jeszcze będzie.

wtorek, 26 czerwca 2012

Rejs.

24 - 25 czerwca 2012

Zaraz po wjeździe na pokład zaparkowaliśmy gdzie kazano i poszliśmy się zameldować w recepcji. Tam wytłumaczono gdzie mamy szukać miejsc. Z powodów oszczędnościowych nie rezerwowaliśmy kabiny, jedynie miejsca w fotelach lotniczych. W przyszłości, nad taką decyzją zastanowię się dwa razy dłużej...

Jeżeli nie ma się małpiej zręczności w wyginaniu kończyn ponad głową, jeżeli nie ma się kociej umiejętności zasypiania w każdej pozycji i miejscu, radzę szczerze wykupić kabinę. Przed spaniem w TAKICH fotelach lotniczych powinien ostrzegać minister zdrowia. Jego maksymalna możliwa regulacja to opuszczenie o 5 cm w tył, czyli z pozycji "siedzę w szkolnej ławce" przechodzisz do pozycji "siedzę w szkolnej ławce trochę niżej". Na szczęście Grażyna znalazła wolną kanapę w czytelni i tam się rozciągnęła. To było ważne bo przez ekscytację wyjazdem poprzedniej nocy w ogóle nie spała.




Fotele "lotnicze"

Podróż na lotniczym fotelu powoduje również brak dostępu do prysznica. Można korzystać jedynie z wc i umywalki. Podobno dostępna jest też sauna, ale tylko jedna dla wszystkich pasażerów, a o jej dostępności nikt z załogi nas nie poinformował. Usłyszeliśmy o tym pod koniec rejsu, od innych pasażerów.

Na statku było dokładnie jak na jednostce spacerowej w filmie "Rejs" czyli: nuda... Dla pasażerów jest dostępnych kilka pokładów, ale zaledwie dwa są warte odwiedzania. Na jednym jest całą gastronomia, a na drugim pokład słoneczny. Pozostałe to pokłady kabinowe, gdzie można pochodzić po pustych korytarzach, tylko po co? Największym wzięciem cieszyl się pokład słoneczny, bo pogoda naprawdę dopisywała. Dopisywanie skończyło się po pół godzinie od wyjścia z portu. Słońce zakryły chmury, a nawet jak się chwilami pokazywało nie dawało rady ogrzać przenikliwie zimnego wiatru. Nie ujawnił się żaden kaowiec, więc pasażerowie musieli szukać sobie zajęcia sami. Najlepiej mieli ci, których stać było na piwo, bo po paru szklankach świat stawał się zabawny sam z siebie. Nas też było stać, ale nie aż na tyle. Dwadzieścia dwie godziny na tak ograniczonej przestrzeni to naprawdę nudne.
Pokład słoneczny, na razie rzeczywiście słoneczny

Odrobinę rozrywki dostarczała grupa motocyklistów, czyli "młodych" gniewnych w wieku balzakowskim, swoimi strojami i czasami zachowaniem próbujących zatrzymać czas, a może i przywrócić młodość. Urocza była w tym zwłaszcza jedna motocyklistka, która do skórzanych spodni i odpowiedniej kurtki, na statku zakładała delikatne czółenka.

Łaziliśmy z Grażyną znudzeni po pokładzie i nawet widoki nie dawały żadnego punktu zaczepienia bo po oddaleniu się od cypla Helu wokół było tylko płaskie morze. Nie było nawet fal, najwyżej zmarszczenia od silnego wiatru, niedające żadnych godnych uwagi efektów wizualnych. Naprawdę rozczulił nas więc wypatrzony z góry czerwony Fiat 126p, stojący przy ogromniastych naczepach TIR. Wyglądał przy nich jak biedronka przy stadzie bawołów. Jak ta łupinka zdołała wjechać na podkład i jak sobie później poradzi w obcym kraju? Tylko ktoś kto, jak ja, był kiedyś właścicielem "malucha", zrozumie tę troskę.

Sierota w stadzie wilków

Ożywienie nastąpiło nad ranem. Dzień rozpoczął się bowiem bardzo słonecznie, sugerując piękną pogodę w Helsinkach. Czar rozwiewał się jednak bardzo szybko bo najpierw zaczęła się gęsta mgła, a potem przelatywać poczęły deszcze o różnej intensywności. Mgła sprawiła, że zacząłem się obawiać o termin przybicia do celu. Niby nic nas nie goniło i nie sprawiało nam różnicy czy przybędziemy tam o 9 rano czy w południe. Jednak po tylu godzinach rejsu chcieliśmy jak najszybciej zejść na ląd. Obawy okazały się niewczesne, gdyż rozładunek rozpoczął się punktualnie o 9.00. Oznaczało to, że załoga nadrobiła ok. pół godziny z pierwotnego opóźnienia.


Helsinki już blisko. Grażyna walczyz pogodą

poniedziałek, 25 czerwca 2012

W końcu wyjeżdżamy!

24 czerwca 2012

Nareszcie wyprawa doszła do skutku! Wyruszamy okolo pierwszej - drugiej nad ranem, żeby zameldować się w biurze Finnlines w odpowiednim czasie. Wymagają przybycia na 3 godziny przed planowanym odejściem promu. Droga do Gdyni mija bez wydarzeń poza tym, że nawigacja (aktualizowana na 2012 rok) nie nadążała za budowniczymi polskich dróg. Wciąż starała się mnie namówić żebym zjechał z właśnie pokonywanej, szerokiej i gładkiej ekspresówki na jaką skierowały mnie drogowskazy i starała się, żebym jechał boczną, dziurawą, za to zarejestrowaną w systemie starą drogą.

Wjeżdżając na tereny portowe nawigacja zgłupiała już kompletnie, a i ja nie bardzo wiedziałem co się dzieje, bo okolice terminala portowego były wygrodzone biało-czerwoną taśmą i ci krok opatrzone znakiem "zakaz ruchu". Zatrzymaliśmy się najbliżej jak tylko dało się legalnie dojechać i pieszo pokonałem ostatnie pół kilometra do budynku dworca morskiego. Przyznaję się do lekkiej paniki, że dworzec został gdzieś przeniesiony, no bo jak to możliwe by do takiego obiektu tak trudno było się dostać. Mniej więcej tak,jakby do Dworca Centralnego w Warszawie można było dojechać najwyżej do ronda ONZ i dalej trzeba było drałować pieszo. Ludzie kochani, przecież tu wszyscy z bagażami dojeżdżają!

Urzędująca w okienku stróża miła pani powiedziała, że adres jego dobry, ale dzisiaj dalej się nie dojedzie. Na szczęście zlitowała się i podpowiedziała jak (trochę wbrew zakazom - ale tylko trochę) podjechać do parkingu, bo pierwotnie stałem w miejscu niezbyt dogodnym do dłuższego postoju.
Przyczyny zużycia tak wielkiej ilości biało-czerwonej taśmy dowiedziałem się nieco później. Miejsce miało zostać odwiedzone przez Prezydenta Bronisława Komorowskiego, a zatem taśmą obficie szafowało Biuro Ochrony Rządu. Dobrze być królem...

W każdym razie biuro Finnlines miało zostać otwarte dopiero za kilkanaście minut połaziliśmy więc sobie po najbliższej okolicy. W tym przypadku najblisza okolica zamykała się w promieniu 30 metrów, bo dalej taśmy i kręcąca się ochrona - na razie tylko cywilna - nie ryzykowaliśmy konfliktu. Wystarczyło to jednak by obejrzeć nasz prom, właśnie wchodzący do portu. W zasadzie nazwa "prom" jest niezbyt odpowiednia dla jednostki tej wielkości i zdolnej rozwinąć prędkość 25 węzłów. Toż to szybciej niż większość okrętów wojennych w ostatniej wojnie! Mimo tych zalet statek nie zalicza się do zbyt pięknych. Wobec wpływającego tuż przed nim bielutkiego wycieczkowca Stena Line wygląda trochę jak koń pociągowy. Ale przecież w końcu najważniejsze jest by był bezpieczny. Tak właśnie powiedziałem Grażynie, która już w oczach miała bunt przed wejściem na "taki brzydki statek".

"Brzydki statek"

Dzięki wczesnemu przybyciu zostaliśmy obsłużeni w pierwszej kolejności, wskazano nam drogę do właściwego nabrzeża i uprzedzono, że trzeba uważnie śledzić drogę, żeby trafić. Rzeczywiście trzeba było uważać. W końcu jednak dotarliśmy do nabrzeża Rumuńskiego, znajdującego się przy ul. Rumuńskiej (co za niespodzianka!). I tam okazało się, że co prawda statek już stoi, ale załadunek jeszcze nie może się rozpocząć bo najpierw trzeba wyładować to co przybyło do Gdyni. W sumie logiczne, jak się nie wyładuje to nie będzie miejsca na "nowych". Oczekiwanie trwało półtorej godziny. Potem, po stromej rampie wjechaliśmy w czeluście statku, kierowani przez obsługę. Wjechaliśmy mniej więcej na poziom piątego piętra. To wszystko w zasadzie nie jest niczym nadzwyczajnym, przecież codziennie podróżują tak tysiące samochodów na świecie. Zapewniam jednak, że gdy zobaczyliśmy zaparkowanego na pokładzie poczciwego "malucha", w dodatku stojącego w pobliżu wielkich naczep TIR, to było wydarzenie przyciągające nie tylko naszą uwagę.

No dobra, nareszcie wszyscy się załadowali, zamknięto wielkie rufowe wrota statku, zaraz będziemy odpływać. Jeszcze ostatnie telefony do dzieci, żeby wykorzystać polskie łącza. Czekamy.

Zauważyłem, że coś jest nie tak kiedy 10 minut po terminie planowanego wyjścia z portu zobaczyłem, że statek wciąż stoi na cumach. Licho wie co się dzieje, ale na pewno w ten sposób nie da się od nabrzeża. Mniej więcej po półgodzinie podano przez megafony komunikat, że zamiast o 10.30 statek wyjdzie dopiero o 13.00, przez co przybycie do Helsinek też się odpowiednio opóźni. Przyczyny opóźnienia nie podano, ale przecież do cholery nie mogły nią być korki na drodze! I wtedy przypomniało mi się, że statek wchodził do portu obok terenów wizytowanych przez Prezydenta. Tą samą drogą musiał więc z portu wyjść. Dziwnie jakoś podejrzewam, że to właśnie spowodowało wstrzymanie naszego rejsu. Jakie biuro ochrony zgodziłoby się, by w czasie wizyty tak ważnej osoby defilował tam statek, na którym płynie 500 niesprawdzonych pod względem bezpieczeństwa osób? Ja bym się nie zgodził...