poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Próba kostiumowa

Korzystając z majówki postanowiliśmy wypróbować na działce nowo zakupiony namiot. Trzeba potrenować, żeby później nie wyjść nie niezdarę wobec innych turystów. W dodatku nie wiemy jaka będzie pogoda po przyjeździe, a gdyby była zła to lepiej mieć pewne czynności już przećwiczone.

Na początku oczywiście trzeba przeczytać instrukcję. Niestety, jest bez obrazków, a z opisu może być trudno się zorientować co, w którą dziurę należy wtykać i w jakiej kolejności.

Na szczęście okazało się, że elementów oddzielnych nie jest wiele i różnią się od siebie tak, że nie było problemu z ich właściwym umieszczeniem.
Efekt, jak na fotografii:

Z mojego punktu widzenia zaletą namiotu jest, że nie należy on do  samorozkładających, przy których trzeba uważać na twarz. Takie bowiem naprawdę szybko się rozkładają, ale ich ponowne złożenie wymaga już szczególnej staranności. Inaczej może się nie zmieścić do pokrowca.
Ten jest bardziej tradycyjny. Pierwsze rozłożenie, z kontrolą każdej czynności w instrukcji, trwało ok. dwudziestu minut. Złożenie mniej więcej tyle samo. Planujemy powtórzyć operację, dla wprawy.















W sypialni jest dość miejsca dla trzech osób (na tyle przewidziana konstrukcja), jednak wtedy nie byłoby miejsca na bagaże. Dla dwóch osób jest idealny.

By próba stała się kostiumowa, zgodnie z tytułem notki, wymagane jest przymierzenie kostiumu. I stało się tak, bo spędziłem w namiocie noc. Został zatem przymierzony śpiwór, materac oraz sam namiot. Pasowały.

Nie będziemy przeprowadzać prób gotowania na turystycznej kuchence gazowej, żeby nie zużywać gazu w kartuszach. Nie są przewidywane do ponownego ładowania.

W ten sposób blog dogonił już aktualną datę i dalej będzie pisany, w miarę możliwości, na bieżąco.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Czy uda się zacząć?

Przygotowania ruszają, ale najoporniej idzie namawianie Grażyny. Przez resztę jesieni i zimę 2011/12 trwało przełamywanie jej obaw.

Początkowo największy sprzeciw budziła perspektywa rejsu promem, bo boi się choroby morskiej. Znalazłem rozwiązanie polegające na wyznaczeniu trasy maksymalnie lądowej, by połączenia morskie ograniczyć do minimum, czyli przez Litwę i Łotwę do Tallina w Estonii, a stamtąd już króciutki skok przez morze do Helsinek. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie informacja w telewizyjnych wiadomościach o pobiciu w Wilnie nastolatków narodowości polskiej, rzekomo właśnie z powodu ich polskości. Grażyna wyraźnie się przestraszyła i już wiedziałem, że będzie źle. Co prawda, ja nie bardzo wierzyłem, że rzeczywiście powodem było używanie języka polskiego przez pobitych, gdyż młodzi ludzie zawsze znajdą sobie powód do awantury. Dziś pretekstem mógł być język polski, a jutro będą to barwy klubu piłkarskiego albo cokolwiek innego, bo przecież where there's a will, there's a way. No, ale na obawy nie ma rady. Liczyłem na pomoc ze strony rozsądnego skądinąd wujka Waldka. Gdy jednak jeszcze on dołożył niepochlebną opinię na temat stosunku Litwinów do Polaków, konieczne stało się poszukiwanie innego rozwiązania, bo Litwa przestała się liczyć jako możliwość.

M/S Finnmaid
Prom linii Finnlines, bezpośrednio z Gdyni do Helsinek. Oto rozwiązanie! Płynie długo, ale Grażyna została pokonana argumentem, że nafaszeruje się ją środkami przeciwko chorobie lokomocyjnej i najwyżej będzie spała. A więc postanowione.

Kilka uwag, które mam po własnych poszukiwaniach i namysłach, a którymi myślę, że warto się podzielić:

Rejs trwa bez mała dobę (ponad 22 godziny). Bilet można zakupić z miejscem w kabinie albo na fotelu lotniczym. Nie ma możliwości kupienia "gołego" biletu, bo nikt nie wytrzyma doby na stojąco na pokładzie. Warto rezerwować wcześniej bo po wyczerpaniu biletów na fotelach wykupienie kabiny staje się obowiązkowe, co podnosi koszt podróży o ok. 50%.
Nie wiem co prawda, czy podróż w fotelu lotniczym będzie znośna i czy nie będziemy żałować tej oszczędności, ale na razie jest za wcześnie by się martwić.

"Nasz" statek nazywa się Finnmaid. Zobaczymy czy ta panna okaże się dla nas łaskawa, czy pokaże jakieś humory.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Pomysł

Dlaczego by nie pojechać na północ? - pomyślał Maciek.

Dlaczego akurat na północ? - zaprotestowała Grażyna.

Pomysł wykluł się latem 2011 roku. Sieciowy znajomy przesłał mi prezentację ze wspaniałymi fotosami norweskich fjordów. Czemu by samemu ich nie zobaczyć? Wiadomo przecież każdemu, że żadna fotografia nie odda wszystkich wrażeń. Zwłaszcza fotografia wykonana przez kogoś innego, nie niosąca dla mnie żadnych wspomnień, żadnych emocji. Zainteresowanie zostało zasiane na tyle, że rozpocząłem przeszukiwanie sieci za zdjęciami i opisami kraju. Wciągnęło mnie tak, że w zasadzie jesienią 2011 roku decyzja zapadła. Jedziemy! Tylko jak przekonać żonę?

Niestety, ze wszystkich informacji wynikało, że Norwegia to drogi kraj. Najtańsza kwatera, pokoik wakacyjny, za okres tygodnia pociągnie wydatek rzędu 3 - 4 tysięcy złotych. Tańsze są miejsca do spania w pokojach wieloosobowych, ale noclegi w większym, początkowo obcym przecież gronie średnio mi się uśmiechały. Może już jestem za stary?

Rozmyślania poszerzyłem więc na inne opcje. A może namiot? W dzieciństwie z rodzicami zjeździliśmy z namiotem (wypożyczonym) całą Polskę i wspomnienia mam świetne. W dodatku dzisiaj dostępne są pola campingowe w zupełnie innym standardzie niż 40 lat temu. Wtedy szczytem luksusu był niezapchany sraczyk i bieżąca woda. Gotowało się na wciąż gasnącej od wiatru maszynce spirytusowej, co trwało niesamowicie długo. Nie istniały jeszcze nowoczesne materiały na śpiwory, nie było termoaktywnych i oddychających ubrań. Nawet prowiant był inny, bo na gorąco można było najwyżej zupę ogonową (tak się nazywa, serio) zrobić, lecz trzeba było ją gotować co najmniej 15 minut - i nazywała się "błyskawiczna".

Dziś to wszystko jest łatwiejsze, lżejsze, bardziej dostępne. Co więc mnie powstrzymuje? Już nic. Zaczynam szukać i przygotowywać powolutku Grażynę.
Była mniej więcej połowa października 2011.