środa, 8 sierpnia 2012

Droga Mgieł.

10 lipca 2012 – popołudnie

Pełni wrażeń z rejsu fiordem wróciliśmy do spakowanego już samochodu. Musimy jechać na południe, żeby realizować plan wyprawy. Po Drogach Trolli i Orłów wydaje się, że nie czekają nas już żadne niespodzianki, ruszamy więc myśląc, że czeka nas nudna podróż. Kolejnym celem jest Bergen, jedno z najpiękniejszych miast w tym kraju.


To nie jest najgorszy odcinek.
Wyjazd z miasta Geiranger wiedzie pod górę, ale to oczywiste. Skoro wjazd był ostro w dół to wyjazd musi prowadzić w górę. Spodziewamy się nawet serpentyn, na tyle przywykliśmy już do norweskich dróg, które są jedną wielką serpentyną. Nie spodziewamy się jednego, choć właściwie powinniśmy byli to przewidzieć obserwując otoczenie… Oto widzieliśmy od rana, że mimo doskonałej widoczności na dole w miasteczku, wszystkie okalające góry są dokładnie otulone chmurami. Nie widać żadnego szczytu. Warstwa obłoków ułożyła się, jak później oceniliśmy, na wysokości pomiędzy (około) 600 – 1000 m. Nie znając terenu i drogi nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli wyjechać znacznie powyżej zachmurzenia.

Ruszamy więc. Droga jak zwykle, czyli kręta. Jednak, już po kilku minutach jazdy wjeżdżamy w mgłę. Skąd ta mgła gdy widoczność była tak dobra? No tak, znaleźliśmy się w sytuacji samolotu i musimy przebić się przez warstwę chmur. Gorzej, że droga staje się wąska. Pojawiają się znane już zatoczki spełniające rolę mijanek.

Zwykłe, „ziemskie” mgły są dobrze znane każdemu kierowcy. Mogą być lekkie, prawie przejrzyste, a mogą być „jak mleko”. Ta, chmurowa mgła chwilami jest jak śmietana. Gdybym wyciągnął rękę przez okno to chyba mógłbym jej nabrać w garść i ugniatać. Światła samochodu z przeciwka widoczne są najwyżej z 10 metrów, lecz jeszcze nie widać samego auta. Na 5 metrów przed tobą może się okazać, że to nadjeżdża autobus. Miejsca do minięcia się wystarcza ledwie na centymetry. A cały czas jest wspinaczka i skręty „na osi”. Kątem oka rejestrujemy stojące przy drodze kamienie z jakimiś wykutymi napisami. W tych warunkach nikt nie ma głowy by skupiać uwagę na napisach i próbować je odczytać. Dostrzegam tylko, że na niektórych jest zapisana wysokość. I tak sobie mijamy kolejne informacje: 600 h.o.h., 800 h.o.h. A chmura to rzadsza, to znowu gęstnieje.

Na szczęście drogi w Norwegii mają zwykle doskonałą nawierzchnię. Nawet te najwęższe i poboczne. Gdy raz trafiliśmy na nieznaczne nierówności, były one oznaczone ostrzegawczymi znakami na całej długości występowania. Tymczasem takie „wyboje”  w Polsce nie przeszkadzałyby w zakwalifikowaniu jezdni do dróg ekspresowych. Dobra jakość nawierzchni jest przeze mnie błogosławiona w takich właśnie warunkach jak teraz. W dodatku droga nie jest sucha, nie tylko za przyczyną mgły. Jesteśmy przecież w górach, na coraz większej wysokości. Pojawia się śnieg – na szczęście nie na jezdni. Choć to prawie połowa lipca, śniegu nie jest „jak na lekarstwo”. Chwilami jedziemy pomiędzy jego warstwami zalegającymi na jakieś półtora metra, po obu stronach drogi. W niejedną zimę nie spada u nas tyle ile tu widzimy w środku lata. Ten śnieg powoli topnieje i spływa na jezdnię.

Nie wiemy ile jeszcze czeka nas tak trudnej jazdy, kiedy ta mgła się skończy. Mamy wrażenie jakby robiło się widniej, ale o dziwo mgła wcale nie rzednie. Robi się tylko jaśniejsza. Rozświetla się do tego stopnia, że oczy nie są w stanie znieść blasku. Po raz pierwszy w życiu, aby cokolwiek widzieć we mgle muszę założyć okulary przeciwsłoneczne. Gdyby ktoś wcześniej opowiadał mi o takim zachowaniu uznałbym go za bajarza.

 Nagle mgła znika. Nie rozwiewa się stopniowo, nie rzednie, tylko właśnie znika. Jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Świeci pełne słońce, a nad nami błękitniutkie niebo z puchatymi obłoczkami, jakby żywcem przeniesione z Chełmońskiego. Znaleźliśmy się ponad chmurą. Napis na schronisku turystycznym głosi, że jesteśmy na wysokości 1030 m – h.o.h. ma się rozumieć, czyli nad poziomem morza. Stąd wiedzie już tylko jedna droga w górę, na szczyt Dalsnibba (1500 m). To droga prywatna, płatna niezależnie od państwowego systemu opłat drogowych. Podobno jest stamtąd niesamowity widok na Geirangerfjord, ale dziś nas to nie kusi bo pod nami rozciąga się nieprzerwana poducha chmur i żadnego fiordu nie będzie widać.

Wspomniane schronisko jest w najwyższym punkcie tej drogi, dalej jedzie się stopniowo w dół zupełnie nową trasą, przez zupełnie nowe tunele. Przez cały czas natomiast grzejemy się w letnim słońcu. Grzejemy się, to może za dużo powiedziane, bo temperatura powietrza nie przekracza 14oC. W słońcu odczuwa się jednak ciepło i fajnie jest kiedy można w krótkich koszulkach porzucać się śnieżkami. To znaczy Grażyna we mnie rzuca, a ja robię zdjęcia. Przy jej celności niczym to nie grozi J.

Pokonany przez nas mglisty szlak jest częścią tzw. Złotej Drogi, norweskiego państwowego szlaku turystycznego. W jego skład wchodzą też Droga Trolli i Droga Orłów. Nie wiemy czy również ten odcinek ma jakąś własną nazwę. Jeśli jest bezimienny, dla nas pozostanie już na zawsze Drogą Mgieł.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Najpiękniejszy fiord.


10 lipca 2012 – południe

Zapatrzeni w wielki statek nie zapominamy jednak, że jesteśmy nad fiordem uznawanym za najpiękniejszy w całej Norwegii. To zaś może oznaczać, że jest też najpiękniejszy w świecie. Pierwsze wrażenie potwierdzało tę opinię, ale czy można ją dokładniej zweryfikować? Najlepiej byłoby spędzić tu więcej czasu na zwiedzaniu. Na to nie możemy sobie pozwolić, bo za 9 dni musimy złapać prom do Danii, a przed nami jeszcze kawał Norwegii do obejrzenia. Jest tylko jeden sposób na sprostanie temu zadaniu – trzeba wejść na stateczek oferujący wycieczkowe rejsy po fiordzie, podpływający do wszystkich jego największych atrakcji.  Statek wypływa co 2 godziny z przystani miasteczka Geiranger, każdy rejs zajmuje mniej więcej półtorej godziny.

Siedem Sióstr
Z biletami w rękach stajemy w grupie innych chętnych. Statek właśnie podpływa po pierwszym porannym rejsie. Musimy poczekać na wysadzenie poprzednich pasażerów zanim sami wejdziemy na pokład. Już nie zdziwiło nas, że w grupie schodzących dostrzegamy motocyklową parę z Warszawy. Kto tu dotrze ten stale się spotyka, Geiranger to kameralne miasteczko. Oni nas nie zauważyli i nie ma już czasu na rozmowy bo teraz nasza kolej na pokład.
Stateczek o niewysublimowanej nazwie „Geiranger Seightseeing” mieści kilkudziesięciu pasażerów, którzy mają do wyboru pobyt na odkrytych pokładach lub na siedzących miejscach, w rzędami ustawionych fotelach, w kabinie na dolnym pokładzie. Kabina ma duże okna pozwalające korzystać z widoków. Na pokładach zewnętrznych też są ławki, ale w ilości ograniczonej. Z reguły  jest tak, że w pierwszej połowie rejsu każdy pcha się na pokład górny, odkryty skąd lepiej wszystko widać. Podczas powrotu widoki już się powtarzają, zapełnia się więc kabina bo tu jest zacisznie i dla każdego wystarcza miejsca. Chyba, że trafiają się dodatkowe ciekawostki wyciągające ludzi ponownie na zewnątrz.
Nasz „transatlantyk” musi najpierw cofnąć  wzdłuż nabrzeża, oddalić się od niego i obrócić, tak by stanąć dziobem do fiordu. To nie jest łatwy manewr bo w rejonie portu jest dość gęsto od różnych wodnych jednostek. Małe łódki turystyczne, kutry z ogromnych wycieczkowców, a nawet kajaki, wszystko to może stanąć na drodze. Stateczek nie jest wielki  - przy Costa Fortuna to karzełek, ale już kutry bardzo mu ustępują wielkością, a również dosłownie – schodząc z drogi. Łódki i kajaki trzymają się z szacunkiem z dala od toru wodnego naszej jednostki. To dobrze, bo jako powolne i przez to mało manewrowe mogłyby powodować kłopoty w razie spotkania. Przepływają jednak bardzo blisko zacumowanych i zakotwiczonych wycieczkowców i to już wywołuje wrażenie komiczne, bo jakby mrówki przemykały obok uśpionych słoni.
W czasie wstępnych manewrów głośniki stateczku w trzech językach podają komunikaty dotyczące bezpieczeństwa, informują o miejscach przechowywania kamizelek ratunkowych, używaniu tratw i o zasadach ewakuacji. Tak samo będą później przekazywane informacje turystyczne o mijanych obiektach i miejscach.
Strażnik fiordu. Widać?
Nie potrafiłem spamiętać wszystkich informacji. Płynie się rynną wśród niebotycznych, miejscami zupełnie pionowych ścian skalnych, których rzeźba co chwilę zaskakuje i przytłacza ogromem. Szczególne wrażenie wywiera wodospad Siedem Sióstr, może najsłynniejszy w Norwegii. Fiord szczyci się także własną skałą Preikestolen (Kazalnica, Ambona). Nie jest tak sławna jak ta nad Lysefjordem bo chyba niedostępna bez sprzętu wspinaczkowego. Natomiast ściana pod tą skałą do złudzenia przypomina wizerunek ludzkiej twarzy, jakby gigant jakiś czuwał nad fiordem.

Opuszczona farma.
Największe we mnie wrażenia pozostawił widok opuszczonych budynków farm, jakby przyklejonych do zboczy. Norwegia, przed okryciem naftowego i gazowego bogactwa była biednym rolniczo – hodowlano - rybołówczym krajem. Uprawa ziemi w kraju tak górzystym zmusza do wykorzystywania najdrobniejszych nawet skrawków żyznej ziemi. Tylko w takim kraju ekonomicznie uzasadnione było gospodarowanie na urwisku. Po boomie przemysłowym  przestało to być już opłacalne i po kilkuset (nawet) latach istnienia farmy zostały opuszczone. Jak opowiadają przewodnicy, gdy dorośli zajmowali się pracą dzieci na tych farmach przywiązywano sznurkami do palików by pochłonięte zabawą nie spadły z urwiska. Tylko jedna z farm do dziś jest zamieszkała i czynna. Położona jest jednak nisko i ma łatwy dostęp do własnej przystani. Jest jednak najbardziej odizolowanych miejsc w Norwegii gdyż nie prowadzi do niej żadna droga lądowa. Można się tam dostać tylko łodzią. Wg informacji z głośnika mieszkańcy zajmują się uprawą pomidorów. Nie wiem w jaki sposób to robią bo w zasięgu wzroku nie widać było ani kawałka pola, ani też żadnej szklarni czy cieplarni. Może ziemię uprawną mają w innym miejscu? Opuszczone farmy zostały objęte ochroną UNESCO jako pomniki kultury i można je zwiedzać – jeśli zdoła się tam dojść.

Piesza wyprawa do Orlego Gniazda.

Szczególnie atrakcyjnie położone jest jedno z gospodarstw, nazywane przez przewodników Orlim Gniazdem. Nazwa jest słuszna. Chcąc je zwiedzić trzeba poprosić załogę o wysadzenie na brzegu fiordu skąd wspina się ścieżka do farmy. Trzeba się uwijać by zdążyć na zabranie następnym rejsem, a ścieżka nie jest łatwa. W naszym rejsie skorzystało z tego kilka osób i ze zdumieniem obserwowałem jak obok dobrze wyposażonych i ubranych ludzi wyruszyły też dwie młode dziewczyny w lekkich trampkach. Jako całe wyposażenie miały w rękach butelki z wodą. Ciekawe co zrobią z tymi butelkami na odcinku gdzie jest ubezpieczenie łańcuchami?
Kolejną ciekawostką są zdziczałe kozy wylegujące się na ciepłych kamieniach u samego brzegu, a pochodzące podobno ze stad hodowanych wcześniej przez farmerów. Uciekinierki, których nie udało się złapać i wywieźć gdy gospodarstwa opuszczano. Nie wyglądają na zabiedzone więc chyba umieją sobie tu poradzić. A może one też są pod opieką UNESCO?

sobota, 4 sierpnia 2012

Podróżujący hotel.

10 lipca 2012 - poranek

Poruszenie na kempingu.
Nocą dopadła nas norweska klątwa i znowu padało. Dowiaduję się o tym dopiero rano. Odgłos deszczu został bowiem skutecznie zagłuszony przez kaskadę strumienia, spadającego tu z wysokości kilkudziesięciu metrów. Wodospad jednak tylko zagłusza, nie może ukryć mokrego namiotu. Zimna płachta klejąca się do pleców przy wychodzeniu jest najlepszym sygnałem, że nocą padało. Idę więc do umywalni w nienajlepszym humorze. Łeb spuszczony, patrzę pod nogi i myślę co tu dalej robić. Dopiero po dłuższym czasie dociera do mnie, że na kempingu dzieje się coś niezwykłego. Grupki ludzi zwołują się z namiotów, przyczep i idą w kierunku brzegu fiordu coś sobie wzajemnie wskazując i wymieniając uwagi podnieconym tonem. Spojrzałem w tamtą stronę i zdębiałem. Tuż za polem kempingowym, przy samym jego skraju wyrósł wielopiętrowy hotel. Tak wielki, że nie tylko obiekty na kempingu, ale i wszystkie budynki miasteczka wyglądały jak zabawki z klocków. Pole kempingowe jest tutaj rozłożone na samiutkim brzegu, że dosłownie można samochodem wjechać do wody. Kontrast wielkości był więc przygniatający.

Niezłe porównanie wielkości.
To jednak nie był cud norweskiej techniki budowlanej, że w ciągu nocy bezszelestnie potrafią  wybudować takie hotelisko. Właśnie cumował pełnomorski statek wycieczkowy Costa Fortuna. Wielki jak góra. Fiord Geiranger jest bardzo głęboki, a brzegi tak stromo wpadają do wody, że ogromne oceaniczne jednostki mogą podchodzić do samego brzegu. Gdy taki olbrzym podejdzie do plaży na 50 – 80 metrów, to zdaje się jakby stał wprost na kamieniach.
Zdaje się, że statek to bliźniak niedawno zatopionego Costa Concordia. Tamten zatonął, ale ten był w świetnej kondycji. Może w życiu lepiej stawiać na szczęście i bogactwo (Fortuna) niż na zgodę (Concordia)?

Małe żuki.
Kolos powoli, prawie majestatycznie się odwrócił, znieruchomiał i zza niego wychyliła się mała motorówka. To załoga przewoziła cumy do specjalnie zbudowanych zamocowań. Gdy już kadłub mocno uwiązano małe żółte kutry zaczęły z obu stron kolejno opuszczać się na wodę, odrywać od statku i podpływać do specjalnych furt otwieranych w burtach nisko nad powierzchnią. Stamtąd kursowały do brzegu i z powrotem. To chętni pasażerowie są transportowani do czekających autobusów, aby odwiedzić okoliczne atrakcje. Wieczorem wrócą na statek i popłyną do kolejnego ciekawego miejsca gdzie ceremonia się powtórzy. Wszystko wygląda jak krzątanina pracowitych żuków przy królowej-matce.

Niespodziewany widok tak dużego statku - na wyciągnięcie ręki - w takim miejscu - jest naprawdę… niespodziewany. Oczywiście wśród stałych bywalców i mieszkańców nie budzi to już większego zainteresowania. To zwykły dla nich widok. Ja też inaczej zareagowałem gdy za kilkanaście minut niewiele dalej ustawił się drugi wycieczkowiec, może nawet trochę większy. Nawet największe niespodzianki nie powinny się powtarzać bo tracą urok. J
Zwykły widok.


środa, 18 lipca 2012

Droga Orłów? A gdzie to jest?

9 lipca 2012 - wieczór.

Szykując się do pokonania Drogi Trolli, na ostatnim parkingu spotkaliśmy grupę z Katowic. Sympatyczny pan o śląskim akcencie (jakżeby inaczej) podzielił się wrażeniami. Właśnie przejechali tę trasę w dół. Nie wiem czy to była poza czy szczere wyznanie, ale powiedział, że nie zrobiło to na nim szczególnego wrażenia. Sam stwierdził, że może to przez mgłę ograniczającą widok. Powiedział też, że w porównaniu z Drogą Orłów "trolle" to nic szczególnego.

To może zabrzmi śmiesznie, ale wertując przewodniki czytałem coś o Drodze Orłów, lecz gdzie ona jest nie mogłem sobie nijak przypomnieć. Na razie wybieraliśmy się na Drogę Trolli, o tamtej postanowiłem doczytać jak już dojedziemy do najbliższego miejsca noclegu. Miało to być w Geiranger, najbliższym z najważniejszych norweskich miejsc, z listy tych które odwiedzić koniecznie wypada.

O ile Trollstigen jest swoistym cudem, ale stworzonym przez człowieka (albo przez trolle -kto wie?) o tyle fiord kończący się w miejscowości Geiranger jest cudem stworzonym przez samą naturę. Wciąż nie wiem czy swą nazwę fiord zawdzięcza miastu, czy na odwrót. W każdym razie zobaczenie Geirangerfjord należy do kanonu każdego turysty w tym kraju gdyż uchodzi on za najpiękniejszy z fiordów Norwegii. Zamierzaliśmy się i my o tym przekonać, a owo cudo było tuż przed nami bo zaledwie kilometry za Trollstigen. W obliczu takich atrakcji nie dziwi chyba, że odłożyłem poszukiwania Drogi Orłów na później.


Pustkowie na norweskich wyżynach.
Teraz pokonaliśmy już Szlak Trolli i będziemy jechać prosto do fiordu. Prosto, oczywiście w norweskim znaczeniu tego słowa, bo w tym kraju chyba nie ma prostych dróg. Za "trollami" trasa dalej wije się, wznosi i opada, chociaż już nie tak dramatycznie. Przez dłuższy czas jedzie za nami motocykl obsadzony przez dwie osoby. Nie wyprzedza mimo okazji, widocznie też podziwia widoki. Dopiero gdy zatrzymujemy się dla sfotografowania jakiejś szczególnie pięknego widoku motocykl omija nas i znika.

Krajobraz wokół robi wrażenie, jakby był kompletnie niezdatny do życia. Wszędzie tylko gołe skały, tundrowe porosty i śnieg. Żadnych drzew, ani choćby krzaków. Żadnych ludzkich siedzib. Widzimy zamarznięte jeziora - w lipcu!

Pierwsze spotkanie z Geirangerfjord.
Ludzką obecność napotykamy po kilkudziesięciu minutach jazdy w dół. Najpierw pojedyncze domy i domki (może wakacyjne hytte?), potem miasteczko nad samą wodą. Dojechaliśmy do pierwszej odnogi słynnego fiordu. Jest pięknie, ale na razie nie imponująco. Trzeba tu wsiąść na prom, bo drogi wokół zatoki nie wybudowano. Jeszcze nie wiem, że stąd kursują też promy wprost do Geiranger. Wjeżdżamy po prostu na pierwszego przewoźnika jaki przybił. Prom nie płynie długo, ale wystarczająco by zdążyć rozpoznać parę motocyklistów widzianą wcześniej. Są z Warszawy, jadą przez największe atrakcje Norwegii. Przeciwnie do nas nie jest to włóczęga, mają ściśle rozplanowaną trasę z zabukowanymi hotelami po drodze. My im trochę zazdrościmy wygód noclegowych, a oni nam może zazdroszczą swobody.

Po drugiej stronie zjeżdżamy z pokładu i zaczynamy ostre podjazdy. Do licha, czy tak już będzie do końca pobytu w Norwegii, że tylko ostro w górę, albo na małym biegu w dół? Droga zaczyna zakosować i wciąż się pnie. Stajemy na jakimś przydrożnym parkingu i znów spotykamy się z warszawskimi motocyklistami. Stąd widac już ten najczęściej fotografowany fiord Norwegii, ale widac tylko kawałek. Nie możemy się doczekać. Wygląda jednak na to, że dojechaliśmy do szczytowego wzniesienia i teraz droga poprowadzi już w dół, nad sam brzeg fiordu.

Ruszamy, jest rzeczywiście w dół. I zaczynają się zakosy! Znowu? Chyba na drugim ostrym skręcie dostrzegamy szeroką zatoczkę z zaparkowanymi kilkoma samochodami, a w szczycie skrętu platformę widokową. Z samochodu nie widać co można z tej platformy zobaczyć, a poza tym jestem zajęty wpasowaniem się w między już stojące pojazdy. Zatoczka jest bowiem szeroka, ale na miarę norweską.

Stajemy, idziemy na platformę i... dech zapiera. Widok na fiord tak wspaniały, że trudno znaleźć odpowiednie słowa. Platforma prawie wisi w powietrzu kilkaset metrów ponad wodą, pod stopami skaliste ściany które jakby pionowo wpadały do wody. Woda z kolei ma, niewidziany przeze mnie wcześniej w tym kraju, kolor ciemnego szmaragdu. Białe stateczki w dole, wyglądające jak zabawki. Coś wspaniałego!
Zgadzam się, że to jest najpiękniejszy fiord Norwegii.

Najpiękniejszy fiord Norwegii.
Robimy zdjęcia z platformy. I znowu spotykamy motocyklo fiordwą parę. To prawda, że motocykliści są wszędzie! Spotkaniu zawdzięczamy to, że mamy zdjęcie, na którym jesteśmy oboje z Grażyną, a to rzadka okazja.

Kontemplacja nie może trwać wiecznie, bo do zatoczki wciąż próbują się wcisnąć samochody. Właśnie jakiś Niemiec nas zablokował, że nie da rady wyjechać. Mimo, że sam gestami zapytał czy ma odjechać jakoś się z tym ociąga. Na szczęście rusza kamper, który stał przed nami i wyjeżdżamy bez niemieckiej łaski. Wyjazd jest trudny bo za nami droga ostro spada z góry i nie widać dalszego odcinka zasłoniętego górną krawędzią okna. Z przodu zaś nie ma drogi, tylko od razu skręt o 180 stopni i drogi z dołu też widać tylko kawałek. Przy pomocy oczu Grażyny wydostajemy się i momentalnie wchodzimy w pierwszy, lewy skręt "na osi". Stoi tam zaraz znak ostrzegający o pochyłości 10%. Już wiem co to może oznaczać, na Trollstigen się przekonałem, że równie dobrze może tam być 12%.
Jedziemy, a trzeci bieg już nie daje rady utrzymać prędkości. Hamulce długo tak nie wytrzymają. Przerzucam na "dwójkę" i dopiero wtedy hamulec może trochę odpocząć, ale też nie całkowicie. Stromizna jest taka, że na drugim biegu auto też się rozpędza, tyle że już wolniej. Trącam Grażynę, żeby zrobiła foto ekranu nawigacji. Dokładnie widać tam dlaczego na opisanie takich dróg właściwe jest słowo serpentyna, oznaczające tyle co "droga węża".

Droga Orłów według GPS.
Jesteśmy świeżo rozgrzani po przejechaniu Drogi Trolli, jest słonecznie, bez mgły. Dzięki temu droga bardzo trudna daje wielkie emocje, ale obywa się bez sensacji. Nie zaskakuje mnie żadna przyczepa,. choć mijanie się z autobusem okazuje się też ciekawe. Nogi mi już nie drżą. Czyżbym wpadał w rutynę?

Koniec końców dojeżdżamy i pakujemy się na kemping. Miejsce na namiot znajduje się bez problemu, rozstawiamy i możemy zajrzeć do przewodnika, żeby dowiedzieć się czegoś o Drodze Orłów. Okazuje się, że... właśnie ją pokonaliśmy. To droga wiodąca z północy do Geiranger czyli serpentyny spod platformy widokowej. Jestem omalże rozczarowany.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Trolle są dziś łaskawe.

9 lipca 2012 - popołudnie.

Jedziemy na południowy zachód przez mniej znane turystycznie okolice bo po drodze niższej kategorii. Nie oznacza to wcale, że widoki za oknem są mniej atrakcyjne. Może nawet przeciwnie. Te drogi nie zostały celowo wyprostowane, nie wykruszono tu zawadzających ścian skalnych. Po prostu prace ziemne ograniczano do minimum prowadząc szosę tak, że omija przeszkody. Jedzie się trudniej i wolniej, ale krajobrazy są bardziej naturalne, dzikie.

Gdzieś w tych górach podobno żyją trolle, brzydkie (wg ludzkich standardów), złośliwie stwory, których czas upływa na uprzykrzaniu życia ludziom. Choć w norweskich opowieściach zdarzają się trolle, które ludziom pomogły nigdy jednak nie nastąpiło to bezinteresownie. Trolle potrafiły sprzymierzać się z ludźmi wtedy gdy mieliśmy wspólnego wroga lub trzeba było pokonać dokuczającą obu stronom przeciwność. Dotychczas żadnego stwora nie widzieliśmy, ale tu trzeba się mieć na baczności. Tym bardziej, że dziś będziemy oddawać się w ich łaskę.

Ciągniemy do Andalsnes gdzie zaczniemy start do największej atracji zmotoryzowanego (i nie tylko) turysty: Drogi Trolli (Trollstigen). Z tego co czytaliśmy faktycznie można odnieść wrażenie, że budowały ją trolle, chcące złośliwie utrudnić życie kierowcom. Ta droga jest jak zły sen, a jednak co roku ściąga tysiące ludzi chcących doznać tego koszmaru. Dzisiaj może być szczególnie ciekawie gdyż cały czas pada deszcz. Jest mglisto, a droga śliska. Trolle starają się jak mogą.

Trollstigen to szosa, która wcale nie jest długa, w najwyższym punkcie sięga wysokości 852 m, a więc i pod tym względem wyprzedza ją wiele norweskich dróg. Jeżeli cieszy się większym zainteresowaniem niż tamte, coś musi ją wyróżniać. Otóż przewodnik zdradza, że ta droga ma 11 zakrętów pod kątem 180 stopni i nachylenie sięgające 12%. Jest przy tym wąska, ma długie fragmenty pozwalające na przejazd tylko jednego pojazdu. Czyli już wiem czym się wyróżnia!



Uwaga Trolle!
Przed wjazdem i tylko w tym jednym miejscu na świecie można zobaczyć oficjalny znak drogowy ostrzegający przed trollami. Widać, że kreatury zostały już upaństwowione i norweskie władze dbają, aby kierowcy nie byli zaskoczeni spotkaniem. A może to jest troska o trolle?

Grażyna przez wiele dni kategorycznie odmawiała udziału w tym "wariactwie", ale w miarę mojego namawiania jej opór słabł. Ostatecznie zgodziła się bym przejechał Trollstigen pod warunkiem, że będę jechał bardzo wolno. Przypomina to wojenne życzenia matek pilotów myśliwców, które prosiły "Synku, lataj nisko i powoli" nie wiedząc, że właśnie lot wysoko i szybko jest najlepszym zabezpieczeniem. Ja nie będę szalał, ale nie mogę jechać zbyt wolno bo silnik musi mieć odpowiednie obroty by utrzymać moc, a w dodatku mogłoby to być niebezpieczne dla kierowców podążających za mną. Obiecuję więc Grażynie wszystko co chce, ale wiem że prędkość będzie dostosowana do warunków.

Jak wspomniałem, dzisiaj warunki są podłe. Jestem trochę zły bo słaba widoczność odbierze znaczną część wrażeń. Okaże się to niepotrzebne, bo widać było wystarczająco by się bać, zaś mgła dodawała jeszcze grozy. A na tej trasie chodzi właśnie o to by się bać. Coś jest w naturze człowieka, że lubi dostarczać sobie takich lęków. Przecież właśnie dlatego wsiadamy do kolejek górskich, skaczemy na bungie i zdobywamy ośmiotysięczniki. Lubimy czuć adrenalinę.

Wjeżdżam na osławioną drogę i mijam znak ostrzegający przed podjazdem o nachyleniu 10%. Tylko dziesięć? Miało być dwanaście! Jeszcze wtedy nie wiem, że ten znak ma w istocie treść "nachylenie co najmniej 10%".
Początek. Dobrze widać jeden z pierwszych zakrętów
i pochylenie drogi

Pierwszy zakręt? Bułka z masłem... ale zaraz zmieniam zdanie. Pochylenie wzrasta i kolejny już zakręt polega na obrocie "wokół osi", a droga za zakrętem wydaje się tam wąska, że przez przebiega mi myśl, iż powinienem chyba złożyć lusterka. To oczywiście przesada, jeden samochód mieści się na pasie doskonale. Ale całe szczęście, że nic nie jedzie z góry i nie musimy zmieścić tam dwóch aut.

Drugi zakręt... i kolejny... każdy wydaje się coraz trudniejszy i każdy niesie nadzieję, że jest już ostatni. Traci się rachubę ile ich już przejechałeś. Kątem okaz zauważam dwa samochody, które zatrzymały się na niewielkim poszerzeniu drogi, małej zatoczce przed mostem nad wodospadem. A więc to dopiero połowa drogi. Prawdę mówiąc sam bym się chętnie zatrzymał i już odpoczął, ale byłem tak skupiony na drodze, że gdyby nie auta przypuszczalnie nie zwróciłbym nawet uwagi, że tam jest zatoczka.

Czy te zakręty nie robią się coraz ciaśniejsze? No i mamy pierwsze spotkanie z kimś kto jedzie z góry. Mijamy się na minimalnej prędkości pozwalającej na utrzymanie mocy, a wydaje się jakbyśmy śmignęli obok siebie.

Fatamorgana? Przede mną grupa rowerzystów, pracowicie po wewnętrznej stronie drogi pedałujących pod górę. Przez moment im współczuję bo niemal fizycznie odczuwam wysiłek samochodu, a oni muszą polegać tylko na własnych mięśniach. Ominięcie ich nie sprawia kłopotu gdyż karnie poruszają się szeregiem i nie zajmują wiele drogi.

Następny zakręt. W lewo. Rzut oka w górę (na ile pozwala rozmiar okna) i widzę zjeżdżający samochód. Spotkamy się akurat na zawrocie - bo trudno to nazwać zakrętem. Trzymam się prawej, ale w połowie zwrotu widzę, że on z kolei zjeżdża w lewo - więc na czołowo ze mną. Ułamek ułamka sekundy i dostrzegam, że ciągnie przyczepę, której się nie spodziewałem. Kto do diabła wjeżdża tu z przyczepą? Idiota, czy samobójca? Teraz on właśnie zjeżdża na lewo, bo w zestawie łatwiej pokona ten zakręt po zewnętrznej. Gdybym zobaczył przyczepę wcześniej zszedłbym również na lewo, bo Honda zmieści się na wewnętrznej linii skrętu. Nie poczuwam się jednak do błędu. Trzymałem się prawidłowej strony drogi, jeśli on chciał ją zająć powinien zaczekać, aż będzie wolna.
To na szczęście już ostatnia niespodzianka.

Jeszcze dwa zwroty i wyjeżdżamy na górę.

Trolle łaskawie nas tędy przepuściły.
Grażyna, mimo przestrachu dzielnie robiła zdjęcia. Na tyle, na ile zdołała. Nie odważyła się jednak wyjrzeć przez boczne okno na pozostawianą w dole drogę. Później powie, że żałuje, ale teraz nie potrafi się przemóc. Nie ma to znaczenia dla fotografii bo mgła i tak nie dawała większych szans na udane ujęcia dali. A Grażyna i bez fotografii była bardzo dzielna. Przyznam się jej później, że sam wysiadłem w górze na jeszcze drżących nogach i z zaschniętym gardłem. To była jazda!

Momentalnie idziemy na platformy widokowe, żeby zobaczyć co właśnie przejechaliśmy. Platformy są tak zainstalowane, że wystają o kilka metrów poza profil góry. Widok, przy dobrej pogodzie jest niesamowity.
Mamy szczęście, bo mgła zrzedła, a chwilami całkiem się rozwiewała. To pozwoliło chwycić całkiem dobre ujęcia całej Trollstigen. Wiem, że płaskie zdjęcie nie oddaje wszystkich wrażeń wizualnych towarzyszących oglądaniu takich głębi, ale zapewniam, że na żywo widok jest wstrząsający.

Dopiero na górze przychodzi refleksja, że tę trasę pokonują codziennie autobusy wycieczkowe. Droga jest zamknięta tylko dla pojazdów przekraczających długość 12 metrów. Krótsze autokary robią nią nawet kilka kursów dziennie, nie może więc być śmiercionośna i jej pokonywanie może wejść w rutynę. Chyba, że znaleźli sposób na obłaskawienie trolli.

Na razie wolę jednak tej rutyny nie nabywać. Potrzebuję chwili oddechu od trudnych dróg. Cieszę się, że trolle okazały mi łaskawość i mam nadzieję, że nieprędko poczuję ponowną ich bliskość.

niedziela, 15 lipca 2012

Trondheim. I deszcz oczywiście.

7 - 9 lipca 2012

Wzięty z przewodnika adres kempingu w Trondheim okazuje się bezużyteczny. Korzystamy wobec tego z bazy danych GPS, wybieramy najbliższy kemping i jedziemy. Okazuje się być położony już w granicach miasta, ale nad samym brzegiem fiordu. Uroczy! Niestety to sobotnie popołudnie więc wydaje się być pełny. Na szczęście dla namiotu zawsze znajdzie się miejsce. Rozstawiamy się koło domku używanego jako podręczny magazyn. W trakcie stawiania namiotu ktoś przechodzący zagaduje nas po polsku. Po drugiej stronie tego samego domku, w namiocie mieszka kilku rodaków, którzy sezonowo pracują w Norwegii. Cieszymy się, że podpowiedzą jakim środkiem komunikacji najlepiej podróżować po mieście, gdzie są parkingi (najlepiej bezpłatne) i w ogóle udzielą przydatnych wskazówek. Udzielają chętnie, ale wiedzą niewiele więcej niż my gdyż są w Norwegii dopiero od trzech tygodni. Na tym samym kempingu spotykamy później jeszcze sezonowych pracowników z republik bałtyckich (chyba Estończycy, sądząc po języku), Brytyjczyków i oczywiście kolejnych Polaków.

Nie ma jednak sprzyjającej atmosfery do zawierania znajomości bo znowu zaczyna padać deszcz. Na szczęście na kempingu dostępne jest pomieszczenie do przygotowywania posiłków ze stołami, na których można zjeść. Podkreślam to jako atut, bo na innych kempingach takie udogodnienia wcale nie są oczywiste - nawet mimo dwukrotnie wyższej ceny.

Następnego dnia zła pogoda psuje wszystkie nasze plany. Trudno jest spacerować po mieście podczas deszczu. Tak mieliśmy w Helsinkach, ale mogliśmy się wówczas od czasu do czasu ukryć w jakimś domu towarowym i lekko osuszyć. W Norwegii, w niedzielę jest to niemożliwe bo wszystkie sklepy są pozamykane. Widzieliśmy tylko jeden otwarty spożywczy. Może miał dyżur jak u nas apteki? Otwarte są tylko lokale gastronomiczne (wcale nie wszystkie) i sklepy z pamiątkami (bardzo nieliczne). Turyści naszego typu nie mają się gdzie podziać w niepogodę.

Jedyna w tej sytuacji korzyść jaką mamy z niedzieli jest to, że parkowanie w mieście jest bezpłatne w dni świąteczne. Zostawiamy auto blisko kolumny Olafa Tryggvasona - założyciela miasta. Jest widoczna z daleka więc się nie zgubimy.


Katedra w Trondheim
Otwarta jest katedra trondheimska. Jest przepiękna, wzniesiona w stylu gotyckim, z zielonawego lokalnego kamienia. To jeden z najstarszych obiektów w Norwegii. Mieści grób świętego Olafa, patrona tego kraju i cel pielgrzymek.
I tak mieliśmy zwiedzić tę świątynię, ale dziś jest dla nas szczególnie atrakcyjna - jest przecież pod dachem. Dochodząc bliżej przypominamy sobie, że jest niedziela. To dzień nabożeństw, zwiedzanie jest niedozwolone. Nie ma mowy o fotografowaniu i filmowaniu wewnątrz. Mimo wszystko, korzystając z przerwy pomiędzy nabożeństwami wchodzimy do środka. Czyni tak też wielu innych turystów, a łatwo ich rozpoznać gdyż przy wejściu nie biorą biblii usłużnie proponowanej przez dwie dziewczyny ubrane w rodzaj komży. Nie jesteśmy jednak wypraszani, ani nawet zaczepiani. Pewnie by tak było gdyby ktoś zachowywał się niestosownie. Nikomu to jednak nawet do głowy nie przychodzi. Wnętrze katedry, bardzo oszczędne w ozdoby, jak z reguły w religiach protestanckich, robi wrażenie samym swoim ogromem. Surowe, kamienne ściany potęgują poważny nastrój. Siadamy i kontemplujemy w ciszy. Opuszczamy kościół przez rozpoczęciem kolejnej mszy.

Kościół anglikański.
Niedaleko katedry swoi osiemnastowieczny kościół anglikanów,w którym o wyznaczonej porze odbywa się liturgię w języku angielskim. Trwa właśnie nabożeństwo więc nie próbujemy wejść by nie przeszkadzać. Na zewnątrz nie ma zaś pod czym się schronić próbujemy zatem dalej zwiedzać miasto, przemykając od jednego schronienia do drugiego.

Kolejną atrakcją miasta jest wieża radiowo telewizyjna Tyho, z platformą widokową. Jedziemy tam, ale jaki widok może być z wieży, która sama niknie we mgle?

Po trzech godzinach prób zwiedzania mamy dość i przemoczeni wracamy na kemping.

Rano dostajemy niespodziankę. Jeden z "naszych" Polaków złowił we fiordzie kilka dużych ryb i postanowił dać nam jedną w prezencie. Nie znam gatunku, ale jej pogromca nazywa ją "czerniak". Waży ok. 2 kilogramów, spora sztuka. Będziemy mieli pyszny obiad.

Uciekamy z deszczowego Trondheim i jedziemy tym razem na południowy zachód. Unikając promów zjeżdżamy na jakąś drugorzędną szosę i robi się zabawnie. Na długości kilku kilometrów jezdnia ma szerokość tylko dla jednego samochodu, a jest bardzo kręta. Na wypadek spotkania porobione są mijanki, oznaczone niebieską tablicą z literą "M". Wszyscy jadą tu powoli i pozdrawiają życzliwie kierowcę ustępującego drogi. Problem polega na tym, że na krętej trasie samochód naprzeciwko widoczny jest często w odległości zaledwie kilkunastu metrów. Mijanie odbywa się jednak sprawnie co jest zasługą inteligentnie rozplanowanych mijanek. Obywa się bez cofania. Zabawne, że na tej drodze napotykamy znaki ograniczenia prędkości do 50 km/h podcas gdy ja odważam się jechać najwyżej czterdziestką.


Droga dla jednego. Takich w Norwegii jest wiele.
Korzystne dla takiej drogi jest to, że widać krajobrazy niedostępne z tras głównych, przelotowych. Tam dokąd jedziemy czekają nas jednak jeszcze ciekawsze widoki.

Przez krąg polarny w drugą stronę


6 - 7 lipca 2012

W pościgu za ciepłem gnamy na południe. Krajobrazy jak zwykle przepiękne, ale już prawie nie fotografujemy bo płaskie zdjęcia i tak nie oddadzą tych emocji. Aura jest czarno - biała jak szachownica. Mijamy rejony, w których jest słonecznie i ciepło, a za chwilę wpadamy w deszcz i temperatura spada do 6 - 8o C. W miarę zbliżania się do koła podbiegunowego droga biegnie na coraz większej wysokości i coraz mniej jest tych oaz ciepła. Można powiedzieć, że pogoda się stabilizuje.

Przekroczenie kręgu polarnego odbywa się zupełnie inaczej niż w Finlandii. Sceneria jest bardziej opowiednia do wydarzenia. Mkniemy szosą poprzez płaskowyż, położony tak wysoko, że linia śniegu jest poniżej drogi. Roślinność znowu ma charakter tundrowy, jak na dalekiej północy. No, ale jesteśmy na dalekiej północy, to przecież koło podbiegunowe do licha, a nie województwo pomorskie. Sam nie wiem czemu się dziwię...

Komercyjnie Norwegowie wykorzystują to miejsce tak jak Finowie. Nieco tylko skromniej, bo nie mają swojego Mikołaja. Pozostaje im tylko oznaczony linią przebieg właściwego równoleżnika i duży pawilon ze sklepem pamiątkarskim i restauracją. Okolice pawilonu, jak okiem sięgnąć zostały upstrzone przez turystów kopczykami z kamieni. Dokładamy i my po kamyczku.
Każdy dokłada swój kamyczek.

Docieramy wreszcie do zaplanowanego miejsca noclegu w miejscowości o niego śmiesznej dla Polaka nazwie Mo i Rana. Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu nareszcie jest na tyle ciepło, że można iść pod prysznic w krótkim t-shircie, a nie w polarze. A może to my się dostosowaliśmy do klimatu?
Nie wiem. W każdym razie nie pada i to jest dziś najważniejsze. Budzimy się szczęśliwi, że nie pada również rankiem. Namiot zwijamy w stanie suchym i próbujemy zwiedzić choć trochę miasto. Jego układ urbanistyczny jest dla nas jednak nie do odgadnięcia, w zasadzie widzimy tylko w różnych miejscach po kilka domków oraz duże zakłady przemysłowe, z których jeden mocno dymi. A myślałem, że Norwegowie mają bzika na punkcie ekologii.

Trochę rozczarowani jedziemy więc dalej. Będziemy jeszcze bardziej rozczarowani kiedy kilka dni później doczytamy w przewodniku, że niedaleko Mo i Rany można było obejrzeć z bliska lodowiec.

Dziś jednak stąd wyjeżdżamy. Według założeń powinniśmy do wieczora osiągnąć Trondheim.

sobota, 14 lipca 2012

Pogoda nie poddaje się w Bodø.

5 - 6 lipca 2012

Zatrzymujemy się na nocleg. Pogoda jeszcze ładna, ale chyba się zmieni. Jesteśmy w Bodø, które mnie interesuje gdyż tu mieści się muzeum lotnictwa norweskiego, a w nim unikalne egzemplarze samolotów jakich nie zobaczę nigdzie w Polsce.

Miasto położone jest na końcu wielkiego półwyspu, który wraz z leżącym daleko na północ archipelagiem Lofotów strzegą wejścia do gigantycznego Vestfjordu. Jak zwykle samo miasto traktujemy pobieżnie. Nie mamy czasu na gruntowne zwiedzanie miast, interesują nas raczej krajobrazy i niektóre szczególne atrakcje.


Takie ślady pozostawia tylko lodowiec.
Zatrzymujemy się na kempingu, gdzie w recepcji siedzi śliczna blondynka. Pogawędziliśmy sobie po angielsku po czym gdy rubrykę "nationality" w karcie meldunkowej dziewczyna powiedziała: - W takim razie dzień dobry! Okazało się, że cała obsługa ośrodka to Polacy. Za to na polu kempingowym wieża Babel. Francuscy rowerzyści, włoscy motocykliści, niemieccy caravaning'owcy oraz Polacy i Czesi. Kemping leży 200 m od brzegu fiordu, widać nagie, szare skały nadbrzeżne. Z bliska zdradzają one swoją historię, są bowiem pokryte równoległymi rysami. Mógł je pozostawić tylko lodowiec, który ustąpił z tych stron dopiero ok. 6 000 lat temu. To co zrobił ze skałami można porównać jedynie do księżycowego krajobrazu.


Murawa na dachu. Nie wiem po co.
Bezpośrednio przy kempingu jest jeszcze skansen, w którym po raz pierwszy z bliska mogę przyjrzeć się norweskim chatom, które oni nazywają podobnie brzmiącym słowem "hytte". Szczególnie interesują mnie ich dachy celowo pokrywane murawą. Dziwne, w środowisku górskim, przy obfitych opadach śniegu dach powinien być chyba taki jak u polskich górali, spadzisty aby śnieg łatwo się z niego ześlizgiwał i nie zawalił konstrukcji. Tu dachy nie są tak strome, a dodatkowo ta trawa... przecież z niej śnieg się nie ześliźnie. A może chodzi właśnie o zatrzymanie warstwy śniegu na dachu dla dodatkowej izolacji cieplnej? Nie rozumiem tego.

W nocy pogoda się psuje i rano musimy ponownie zwijać mokry namiot. Szkoda bo pierwotnie planowaliśmy zostać tutaj na dwa noclegi. Teraz postanawiamy uciekać na południe, na "cywilizowaną" stronę kręgu polarnego, w poszukiwaniu ciepła. Nie zapominamy jednakże o muzeum lotnictwa.

Przed wejściem do muzeum wita wszystkich atrakcyjnie wyeksponowany bohater Bitwy o Anglię Hawker Hurricane. Co prawda przy bliższym przyjrzeniu okazuje się, że to nie oryginał tylko rekonstrukcja (atrapa), niemniej wrażenie robi doskonałe.

Pomimo niezbyt taniego biletu uważam, że warto odwiedzić to miejsce, nawet jeśli ktoś nie jest pasjonatem lotnictwa. Samoloty są tam wyeksponowane w ciekawych inscenizacjach, przemawiających do wyobraźni laika. Na przykład odnaleziony przypadkiem w latach dziewięćdziesiątych ub.w., w wysokich partiach gór, wrak Junkersa 88 został pieczołowicie odtworzony w takim układzie jak leżał na swoim górskim cmentarzu. Postawiono nawet przy nim renifera, a te zwierzęta z pewnością często zaglądały do jego kabiny. Uratowane wyposażenie z wnętrza maszyny jest prezentowane oddzielnie.

Muzeum przedstawia w skrócie historię lotnictwa wojskowego i cywilnego w Norwegii, z odniesieniami do historii światowej awiacji. Osobną linię poświęcono lotnictwu polarnemu. Sporo eksponatów prezentuje losy norweskich lotników podczas II wojny światowej i przeznaczonej dla nich szkole lotniczej w Kanadzie.

Norweskie lotnictwo wojskowe zachowało swoje maszyny z różnych okresów wojny: dwupłatowego Gloster Gladiatora; smukłego i rasowego Spitfire'a - uważanego przez wielu za najpiękniejszy myśliwiec wszechczasów; amerykańskiej produkcji Sabre'a - bohatera wojny koreańskiej; groźnego nawet dla własnych pilotów F-104 Starfightera (nazywanego "widowmaker"); oraz wojennego konia roboczego morskiego lotnictwa rozpoznawczego PBY-5a Catalina.
Maszyną trochę z innej bajki jest szpiegowski U-2, który zasłynął w świecie dwukrotnie. Raz gdy został zestrzelony nad ZSRR, a pilotujący go Gary Powers dostał się do radzieckiego więzienia jako szpieg. Drugi raz, gdy dostarczył fotografie radzieckich instalacji rakietowych na Kubie, co stało się początkiem tzw. kryzysu karaibskiego, a świat stanął na krawędzi wojny atomowej.

Zwiedzających wita zwycięzca Bitwy o Anglię.
Z maszyn cywilnych najciekawszy jest używany w lotach polarnych trzysilnikowy Junkers 52, nazywany przez Niemców "Tante Ju" (Cioteczka Ju). Resztki takiego właśnie samolotu widziałem wcześniej w Finlanii.
Był on najbardziej znanym samolotem transportowym Luftwaffe, wykorzystywanym też jako bombowiec w hiszpańskiej wojnie domowej. Chyba każdy film dokumentalny o niemieckim lotnictwie zawiera przynajmniej jedno ujęcie trójmotorowca. Jego bojowe zastosowania przyćmiły jego wcześniejszą, chwalebną przedwojenną karierę samolotu komunikacyjnego, używanego również przez Polskie Linie Lotnicze LOT. Norwegowie zachowali jego bardzo ciekawą wersję, jako wodnosamolotu pływakowego.

Jest tam też wiele interaktywnych prezentacji, z kórych można poznać działanie służb lotniskowych, stanąć w wieży kontrolnej, a nawet zasiąść w kabinie symulatora lotu.

Opuszczam muzeum z wypiekami na policzkach, a i Grażynę chyba udało mi się zainteresować kilkoma opowieściami o samolotach.

Salstraumen.
Bądąc w Bodø nie sposób pominąć wielkiej atrakcji przyrodniczej jaką są najsilniejsze w świecie morskie prądy pływowe, nazywane maelstroem, koło miejscowości Salstraumen. W kulminacji przypływu lub odpływu ma się wrażenie jakby połowa oceanu usiłowała się nagle wtłoczyć przez dwie wąziutkie cieśniny. Tworzą się niesamowite wiry, a woda kotłuje tak jakby była gotowa połknąć każdy statek, który odważy się tam żeglować. Mimo to są śmiałkowie wożący turystów małymi motorówkami w sam środek tej kotłowaniny. Co dziwniejsze, znajdują się również turyści gotowi skorzystać z takiej oferty. Najlepiej obserwować zjawisko z mostu nad cieśninami. Most jest w często spotykanym w Norwegii kształcie wysoko wzniesionego łuku, o takiej wysokości by nie przeszkadzał w żegludze dużych jednostek.

Ale wiry wirami, a tu ciągle pada... Ucieczka na południe jest najlepszym ratunkiem.

Narwik, czyli historie wojenne.

5 lipca 2012

Narwik jest chyba najbardziej w Polsce znanym miastem Norwegii. Jest tak wyłącznie z powodów historycznych, udziału polskich żołnierzy w walce z inwazją wojsk niemieckich na ten kraj w 1940r. Dotkliwą stratę poniosła tu Polska Marynarka Wojenna. Niszczyciel Grom (bliźniak okrętu muzeum Błyskawica) został zatopiony w ataku niemieckich samolotów. Ofiarę złożyli też strzelcy Brygady Podhalańskiej. W Narwiku i niedalekim Hakvik groby polskich poległych są cały czas zadbane. Choć wśród młodego pokolenia pamięć już jest słaba - ale tak chyba jest w każdym kraju.

Narwik jest również ważny dla pamięci Norwegów. Podbudowuje ich historyczne morale, że nie poddali się bez walki. Przenosi mit heroicznej walki o wolność i niepodległość. Faktem jest, że południowa i środka części kraju, najbardziej istotne z gospodarczego i militarnego punktu widzenia zostały przez Niemców podbite zastanawiająco szybko i łatwo - co nie znaczy, że bez strat. Niemieckie wojska lądowe poniosły ich co prawda bardzo mało, ale Kriegsmarine została solidnie przetrzepana. Jednak patrząc pod kątem efektów armia norweska nie spisała się najlepiej. Historycy obciążąją za to winą nie żołnierzy tylko polityków, którzy nie przygotowali kraju do wojny. Priorytetowymi celami Niemców nie były wcale zgrupowania jednostek norweskich ale magazyny mobilizacyjne, które nie zostały na czas rozproszone, ani nie były przygotowane do ewakuacji lub zniszczenia. Ich zajęcie uniemożliwiło Norwegom uzbrojenie rezerwistów i... było już po wojnie. Tylko na północy, poczynając od Narwiku wojska norweskie przy wsparciu aliantów stawiały rzeczywisty opór, choć magazyny wojskowe Narwiku także zostały opanowane przez przeciwnika bardzo łatwo, już pierwszego dnia działań.

Norwegowie nie mieli niestety wsparcia z powietrza, gdyż najlepsze lotniska zostały opanowane przez Niemców. Próbowano przez jakiś czas operować z zamarzniętych powierzchni jezior, ale to było rozwiązanie bez przyszłości. Ostatecznie to właśnie Luftwaffe doprowadziła do klęski wojsk sprzymierzonych i ich ewakuacji. Inaczej niemiecki desant w Narwiku długo by się nie utrzymał.

Strategiczne znaczenie Narwiku polega na tym, że jest końcową stacją linii kolejowej Ofot ze szwedzkiego zagłębia wysokogatunkowej rudy żelaza w Gallivare. Latem ruda mogła być transportowana do portu Lulea nad Zatoką Botnicką i dalej Bałtykiem przewożona do Niemiec. Odbywało się to wówczas całkowicie poza zasięgiem aliantów. Zimą, gdy Bałtyk zamarzał sytuacja się komplikowała. Rudę wożono wtedy właśnie doi Narwiku skąd statkami była dostarczana do hut III Rzeszy. Nie trzeba nikomu wyjaśniać jakie znaczenie dla produkcji zbrojeniowej ma dostęp do surowców, w szczególności umożliwiających produkcję stali.

Aliantom wydawało się, że zajęcie Narwiku odetnie Niemców od tego surowca, dlatego planowali inwazję tego portu jeszcze przed inwazją niemiecką. Chcieli tego dokonać nawet wbrew woli Norwegów, czyli de facto przeprowadzić własną inwazję. Niemcy ich w tym uprzedzili i usprawiedliwili tym samym wszelkie działania aliantów w tym regionie.

Chociaż urządzenia przeładunku rudy
wciąż dominują nad portem...
Desant aliancki w okolicach Narwiku nie miał więc na celu, jak myślą niektórzy, uwolnienia Norwegii spod niemieckiej okupacji. Na to Sprzymierzeni byli wówczas zdecydowanie zbyt słabi. Oni chcieli wyłącznie zająć Narwik i linię kolejową Ofot, a potem ewentualnie wywrzeć polityczny nacisk na Szwedów by zaniechali lub przynajmniej ograniczyli eksport rudy do hitlerowskich Niemiec.

Gdy tu docieramy miasto wita nas słoneczną pogodą, co nieczęsto spotykamy w tym kraju. Jest jednak dość chłodno, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że jesteśmy wciąż o 200 km za kołem polarnym. Dzisiejszy Narwik jest zupełnie innym miastem niż w roku 1940. Choć jako miejsce zamieszkania ludzi ma bardzo długą historię sięgającą 3 tysięcy lat jako miasto istnieje dopiero od 1902 roku i przez kolejne dziesięciolecia było raczej małą osadą skupioną wokół portu. W latach czterdziestych XX wieku wciąż nie miało żadnego połączenia lądowego z resztą kraju. Można się tam było dostać jedynie drogą morską i powietrzną, a gdy się ktoś uparł jechać lądem, musiał podróżować przez Szwecję i dotrzeć tu linią Ofotbanen. Obecnie miasto mniej zależy od portu, nastawione jest raczej na turystykę. Nawet Ofotbanen oprócz rudy wozi teraz przyjezdnych.
...dzisiejszy Narwik to zupełnie inne miasto.

Mimo tej zmiany nad miastem wciąż dominują, położone na klifie urządzenia portu przeładunkowego. Tylko trochę przełamuje ten obraz wysoki budynek dość luksusowego hotelu Rica.

Młode pokolenia interesują się historią na swój sposób.
(przed muzeum w Narwiku)
My nie zatrzymujemy się tutaj, chcemy tylko odwiedzić groby polskich żołnierzy oraz obejrzeć miasto. Z odnalezieniem cmentarzy jest kłopot. Młodzi znają angielski, ale nie umieją wskazać drogi - wyraźnie nie rozumieją o co chodzi. Starsi może wiedzą, ale nie znają angielskiego więc nie da się porozumieć. W końcu udaje mi się doprowadzić do sytuacji gdy młody Norweg tłumaczy moje pytania starszemu człowiekowi i ten po norwesku podaje wskazówki przekładane ponownie na angielski. Młodszy chyba jest trochę zawstydzony bo gorliwie usprawiedliwia się nam, że nie mieszka w Narwiku i stąd jego niewiedza.Najważniejsze jednak, że w końcu trafiamy gdzie chcemy.

Opuszczamy Narwik przy wciąż słonecznej pogodzie. Czyżby odwrócił się wreszcie deszczowy pech?

czwartek, 12 lipca 2012

Wracamy do cieplejszych krain.

3 - 4 lipca 2012

Miasteczko Honningsvag nie daje zbyt wielu możliwości turystom takim jak my, podróżującym na zasadzie "low budget trip". Można jednak za umiarkowane ceny kupić pamiątki, powłóczyć się po uliczkach i pogapić na przybijające w porcie "krążowniki" wycieczkowe Hurtigruten. Można też kupić skóry lub poroże renifera, które najtaniej sprzedają w sklepiku prowadzonym przez Samów, rdzennych mieszkańców północy. Problem w tym, że futra i poroża wyglądają jakby pochodzily z dopiero co zabitych zwierząt, są na nich resztki tkanek. Nie wiem czy nie jest to celowe by nadać im bardziej folklorystyczny charakter. Dla nas jednak, którzy uwielbiają przyglądać się żywym reniferom, kupno czegoś takiego byłoby jak współudział w zbrodni.
Kohabitacja gór i miasta.
Według naszych wcześniejszych wyobrażeń powiedzielibyśmy, że miasteczko leży w górach. To nie całkiem ścisłe w porónaniu ze stanem rzeczywistym. Miasto jest bowiem częścią gór, a góry są z nim zrośnięte. Pod zabudowę wykorzystano każdy skrawek płaskiej przestrzeni, a gdzie go zabrakło tam domy "wbudowane" są w skałę. Wykuwano niszę, w której wznoszono ściany budynku, często stykające się z górą, jakby dom wprost z niej wyrastał.
Gdyby pogoda bardziej sprzyjała powędrowalibyśmy pewnie na jeden z punktów widokowych położonych w tych "miejskich" górach. Prognoza pana Frode sprawdzała się niestety dokładnie. Zacinający co chwilę deszcz, silny wiatr i temperatura 9 - 10o C (w lipcu!) nie zachęcały wcale do chodzenia w góry.
Polaków, którym morze kojarzy się wyłącznie z Bałtykiem zainteresuje być może obserwacja plywów morskich. Woda bałtycka też im podlega, ale z powodu odizolowania naszego morza od światowego oceanu pływy są prawie niedostrzegalne. Morze Norweskie wokół Mageroya nie jest rekordzistą w tej dziedzinie niemniej pływy sięgają tu ponad metra różnicy poziomów. Są wyraźnie widoczne, zwłaszcza w płytkich zatoczkach, które podczas odpływu zmieniają się w błotniste plaże pokryte gdzieniegdzie kołdrą wodorostów i przetykane kałużami. Czasami na tej odsłoniętej przestrzeni widać łódź smutnie przekrzywioną, oddaloną o kilkadziesiąt metrów od wody.
Nasz pobyt na wyspie się kończy. Środki nie pozwalają na korzystanie z lokali gastronomicznych, a pogoda na korzystanie z natury. Przed wyjazdem odwiedzamy jeszcze bardziej na północ położone miasteczko Gjesvaer. To już prawdziwy koniec świata, wieś rybacka teraz pewnie bardziej żyjąca z turystyki. Jadąc tam i z powrotem widzimy namioty rozstawione w szczerym polu przez rowerzystów będących w drodze na Nordkapp lub Knivskjelloden. Mimo, że siedzimy w ciepłym samochodzie sam widok takich biwaków wywołuje dreszcze zimna.
Wracamy przez wszystkie przejechane poprzednio tunele, więc liczba kilometrów "podziemnych" i "podwodnych" się podwaja. To jeszcze nas interesuje, ale jak wspomniałem, już niedługo. Przemykamy przez Alta, które nie pozostawiło żadnych wspomnień, do tego stopnia, że nawet nie potrafię zidentyfikować zdjęć wykonanych w tym mieście. A może nie było czego fotografować?

Z pewnością za to nie da się zapomnieć świecących w oddali, ośnieżonych szczytów. Czy to Narnia?

Staramy się uciec na południe, tak daleko jak tylko zdołamy jednego dnia. Jest zimno i nawet pogodne słoneczko nie podnosi temperatury powietrza. Nawet przez myśl nie przechodzi możliwość spania w namiocie. Gdy przychodzi zmęczenie wjeżdżamy jakąś boczną dróżkę i układamy się w samochodzie. Nie jest wcale gorzej niż w fotelach lotniczych na promie.
Rano, troszkę zdrętwiali, ale przynajmniej nie przemarznięci myjemy zęby w zimnej wodzie z kanistra i ruszamy dalej. Na południe, do ciepła! Naszym następnym przystankiem będzie Narwik, gdzie chcemy zacząć historyczną część wycieczki.

środa, 11 lipca 2012

Biegun (prawie) zdobyty!


Pogoda w lipcu na wyspie Mageroya
2 lipca 2012
- wieczorem

Pisałem już poprzednio, że reklamowany jako najdalej na północ wysunięty skrawek Europy Nordkapp, wcale nie jest tym rekordzistą. W wyścigu do bieguna północnego, o prawie półtora kilometra wyprzedza go sąsiedni cypel Knivskjelloden. Zwycięzca tylko dlatego pozostaje w cieniu, że Nordkapp jest wyniosłym klifem, wznoszącym się stromo 300 metrów nad poziom morza, zaś Knivskjelloden kończy się płasko, plynnie wślizgując się w ocean jakby celowo nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Różni go jeszcze to, że dostęp do niego jest bezpłatny, wymaga jedynie kilkugodzinnej pieszej wędrówki. Przewodniki podają, że trasa jest łatwa. Można przewodnikom wierzyć lub nie wierzyć, na wszelki wypadek jeszcze w Warszawie zaopatrzyliśmy się na tę okoliczność w porządne trekkingowe buty, co okaże się zbawienne.

Na Mageroya poznajemy sympatycznego pana Frode Kristiansena, właściciela North Cape Cabins. Oprócz wynajmu domków zajmuje się też kinematografią we własnej firmie Filmraport. Jest autorem filmu krajoznawczego o Nordkapp, nagrodzonego w Wielkiej Brytanii. Z tego względu wydaje się osobą dość znaną na wyspie. Jako, że od długiego czasu filmuje lokalą naturę można też go uważać za znawcę terenu, dzielimy się więc z nim naszymi planami na spędzenie najbliższych dwóch dni. Usłyszawszy, że zamierzamy iść pieszo na cypel Knivskjelloden zdecydowanie nam to odradził. Samą trasę określił jako łatwą, ale tylko przy dobrej pogodzie. Podobno zdarzało się wzywanie śmigłowca ratowniczego do turystów, którzy nie byli w stanie samodzielnie wrócić zaskoczeni przez sztorm.

Trochę nas to załamuje, bo pozbawia nas możliwości zrealizowania głównego celu wyprawy. Uznajemy, że w tej sytuacji pozostaje nam jedyne jazda samochodem na Nordkapp i zrobienie zdjęcia pod globusem, żeby pozostało w pamięci chociaż cokolwiek. Prognozy pogodowe potwierdzają się gdy po południu zaczyna bardzo silnie wiać i padać. Kilka deszczy już na północy przeżyliśmy, ale ten to prawdziwa ulewa. Z naszych pierwotnych planów na następny dzień wszystko się więc rozwiewa.

Tuż przed samym wieczorem (przypominam, że to pojęcie wyłącznie czasu, a nie pory dnia) pogoda się uspokaja. Deszcz ustaje, wiatr cichnie, wyraźnie się ociepla. Na moją znajomość pogody stan ten powinien potrwać przez co najmniej kilka godzin. Namawiam Grażynę, żeby wyruszyć na Knivskjelloden teraz, bo nie będziemy mogli tego zrobić już nigdy. Ruszamy!

Do miejsca startu trzeba dojechać dość karkołomną szosą, bardzo wąską i miejscami zastraszająco stromą. Najciekawiej jest gdy trzeba wyminąć się z autobusem, a tych jeżdzi naprawdę zbyt dużo jak na moje życzenia. Tym bardziej gdy spotkanie następuje w miejscu tak wąskim, że jedno z aut musi poczekać na odrobinę tylko szerszym kawałku, tzw. mijance. To pierwsze takie nasze doświadczenie z norweskimi drogami, ale okaże się, że wcale nie ostatnie i wcale nie najgorsze.

Dojeżdżamy do parkingu, zwyczajowo wykorzystywanego do startu na ten cypel, zresztą stosownie oznakowanego. Zmieniamy buty i zabieramy butelki z wodą do picia. Przed nami startuje trochę od nas starsza para Norwegów. Wydają się doświadczonymi turystami i ich obecność dodaje pewności, że moje przewidywania pogodowe się potwierdzą. Zagadujemy z nimi, wymieniamy uprzejmości i ruszamy. Jest kilka minut po godzinie 18.00.
Martwimy się z Grażyną czy zdołamy doptrzymać kroku Norwegom, ale prędko się okazuje, że idą dla nas zbyt wolno. W naszym normalnym rytmie szybko ich wyprzedzamy. Po godzinie przestajemy ich widzieć bo zwykle rozdziela nas jakieś, właśnie pokonane wzniesienie.

Droga może i jest łatwa, ale dla reniferów, których całe stado przechodzi niedaleko. Cały czas idzie się po skalnym rumowisku. Tam gdzie nie ma rumowiska jest z kolei błoto, przecież dopiero co padało. W sportowych "adidaskach" absolutnie nie dałoby się przejść, bo by tego nie wytrzymały.
Często spod mechatych porostów wyglądają żyły pięknego, białego kamienia przypominającego krzemień. Grażyna zbiera kilka kawałków, dodaje jeszcze kilka innego rodzaju, równie ładnego. Chowa to do plecaka i idziemy dalej. Później, gdy plecak zaczął jej już dobrze ciążyć wpadamy na genialny pomysł, że przecież nie musi targać kamieni ze sobą w obie strony. Może je położyć przy ścieżce i zabrać w drodze powrotnej, nikt ich tu nie ukradnie. Że też nie przyszło nam to do głowy godzinę wcześniej...

Napotykamy kilka powracających już osób. Ich wygląd daje do myślenia, bo są wyraźnie mocno zmęczeni. Często to młodzi ludzie, sądząc po ubiorze i sprzęcie, dobrze przygotowani do chodzenia w takim terenie. Jeden z nich, Niemiec ostrzega nas przez skośnie leżącymi kamieniami, które są bardzo śliskie. Jego angielski jest gorszy niż mój, umie wyjaśnić tylko tyle, że kamienie te są bardzo niebezpieczne, ale nie wiemy gdzie się ich spodziewać.


To nie jest zwykły spacer
Po dwóch godzinach marszu mamy nadzieję, że każde wzniesienie jest tym ostatnim. Już, już i będzie zejście na brzeg, na ostatnie kamienie cypla. I rzeczywiście, jeszcze tylko małe pół godzinki i widzimy plażę. Trzeba się do niej dostać schodząc po kamieniach, po urwisku wysokości jakichś 30 metrów. Da się to oczywiście zrobić, ale kto do licha powiedział, że ta droga jest łatwa!

Na plaży poprzedni odwiedzający ułożyli płaskie kamienie w stosik wysokości człowieka i owinęli kolorową liną pochodzącą pewnie z jakiejś starej sieci, albo cumy. Morze wyrzuca tu różne przedmioty widzieliśmy stare belki, pływaki sieciowe itp. Rozglądamy się po plaży i stwierdzamy, że nie jest to niestety koniec cypla. Z tego miejsca ów koniec jednak widać. Brakuje już tylko kilkaset metrów po łatwym, jak się wydaje, skośnie opadającym zboczu. Leziemy tam i natychmiast rozumiemy ostrzeżenie Niemca. Zbocze na znacznej powierzchni tworzy ukośnie opadająca gładka skała, omalże bez żadnych szczelin. Gramolimy się to w górę, to w dół wyszukując nieliczne kępki trawy lub pokazujące się gdzieniegdzie scieżynki pokryte ziemią. Gdy ich nie widzę próbuję przejść po samej skale. Na szczęście robię to bardzo ostrożnie, podparty "w trzech punktach". Stawiam nogę na granicie i jest OK. Kawałek dalej jest jednak żyła czarnego kamienia, chyba jakiegoś bazaltu. Jest zbyt szeroka by ją przeskoczyć, a zresztą kto by tu skakał. Stawiam na niej stopę i natychmiast rozumiem znaczenie terminu "brak przyczepności". Noga zjeżdża jak po gładkim lodzie. Nie da się tędy przejść. Nie po deszczu.

Tych śliskich pochyłości już nie pokonaliśmy
Sprawdzamy, że pokonaliśmy już połowę drogi z tych kilkuset brakujących metrów. Jesteśmy jednak zmęczeni, a po dojściu na sam koniec będziemy z pewnością jeszcze bardziej wyczerpani. Powrót w tych warunkach byłby dla nas już zbyt niebezpieczny. Sprawdzenie mapy upewnia nas, że i tak pokonaliśmy Nordkapp i jesteśmy dalej na północ niż turyści autobusowi. Robimy pamiątkowe zdjęcia i bardzo ostrożnie wycofujemy się na plażę ze stosem kamieni. Tam dogania nas wreszcie para Norwegów. Uprzedzamy, by nie szli dalej i opisujemy zagrożenie. Oni się tam nie wybierają, od początku zamierzali dojść tylko do tej plaży.

My wracamy. Tym razem droga powrotna wcalenie wydaje się krótsza, jak zwykle bywa. Docieramy na parking przed 1.00. Niestety, z powodu chmur nie widzieliśmy słońca, które o tej porze roku o północy tylko obniża się, ale nawet nie dotyka horyzontu. Ten widok, nazywany "słońcem północy" jest podobno niezapomniany. Mimo zachmurzenia jest widno jak w Polsce po południu.

Zmordowani wracamy do domku i padamy do łóżek. Rano budzi nas deszcz i sztormowy wiatr, ale my już dokonaliśmy swego.

niedziela, 8 lipca 2012

Norwegia, nareszcie!


2 lipca 2012


Coraz więcej skał.
Po drugiej stronie rzeki widzimy już cel naszej włóczęgi, Norwegię. Granica ma oczywiście czysto symboliczne znaczenie, gdyż Norwegia jest członkiem porozumień z Schengen i szlabany na granicy z Finlandią dawno zostały zdjęte. Zabudowania dawnego punktu celnego i kontroli granicznej są zamknięte na głucho, można sobie wyobrazić jak pająki zasnuwają je pajęczynami.

Powinienem jednak wspomnieć o ostatnim noclegu wśród Finów, gdyż naprawdę wart polecenia jest kemping Tenorinne w mieście granicznym Karigasniemi. Naprawdę tani (z kartą CKE 16 EUR za namiot, samochód i dwie osoby dorosłe), bardzo schludny i świetnie wyposażony, położony na zboczu tarasami opadającym w kierunku rzeki. Trochę dokuczały komary, ale to przypadłość całej północnej Finlandii, krainy lasów i jezior bądź co bądź.

Wyraźnie, choć oczywiście nie natychmiast zmienia się krajobraz. Po godzinie jazdy lasy należą już do rzadkości, zamieniane stopniowo przez gołe skały, co najwyżej porośnięte mchami albo jakimiś porostami. Roślinność tundrowa. I oto, nareszcie, cała gromadka reniferów! Grażyna jest wniebowzięta, nie wie czy najpierw się przypatrywać, czy fotografować.


Całe stado naraz!

Po prawej stronie towarzyszy nam przez dłuższy czas duży zbiornik wodny. Jesteśmy przekonani, że to jakieś jezioro, dopiero rzut oka na mapę mówi, iż to fiord Porsangen. Nasz pierwszy w życiu fiord. Co prawda nie jest ostro wcięty i nie ma skalnych świan spadających pionowo w wodę, ale i tak się liczy. Już ty nam będziesz z ręki jadł kochasiu, poczekaj tylko...

Dalej skały już w pełnej krasie. Lekko niepokojące wrażenie robią ogromne, oderwane głazy leżące tuż obok drogi gdy na samej drodze widnieje znak "uwaga, spadające odłamki skał". Ładne mi odłamki. Niektóre wielkości czołgu.

Mamy nadzieję, że ostrzeżenie z takiego znaku nie obejmuje trasy w tunelach, bo właśnie zbliżamy się do pierwszego. Gdyby tu miały spadać jakieś skały to nie daj Boże. Nas, przyzwyczajonych do skromnych polskich tuneli szokuje, że już ten pierwszy norweski ma prawie 3 kilometry długości! Postanawiamy robić zdjęcia każdego pokonanego na trasie tunelu, aby udokumentować ich liczbę i łączną długość. Może zostanie to uznane za wystarczający staż do uzyskania renty górniczej?
Wyprzedzając tok opowieści zdradzę, że po kilku dniach nie tylko przestaniemy robić zdjęcia tuneli, ale nie będzie nam się chciało nawet ich liczyć. Jak się ich przejedzie 10 - 15 dziennie to naprawdę powszednieją.
Warto jednak opisać przejazd na wyspę Mageroya. Przeprawa jest stosunkowo młoda, przekopana przed 15 laty. Ma długość 6870 m i przebiega 212 metrów pod poziomem morza. Wjazd i wyjazd odbywa się po pochyłościach osiągających 9%, więc w dół jazda na niskim biegu jest konieczności by nie spalić hamulców, zaś wyjazd na tym samym przełożeniu bo wyższe nie dają rady. Powrót do czystego nieba nad głową jest niezwykle miły po takim doświadczeniu. Mamy szczęście, że właśnie niedawno, dosłownie przed tygodniami, zakończono pobieranie opłat za przejazd. Były one dość słone, ale po 15 latach uznano, że tunel się spłacił.
Na wyspie trzeba za chwilę przejechać przez kolejny, tym razem króciutki tunelik, o którym nawet nie warto wspominać (190 m - bagatelka), ale zaraz potem jest trzeci mający niezły wymiar 4 kilometrów.

Już widać światełko w tunelu.
I to już koniec podróży na północ, bo docieramy do Honnigsvåg. To "stolica" wyspy, małe portowe miasteczko żyjące dziś chyba głównie z turystyki. Stanowi ważny port przystankowy dla statków norweskich linii turystycznych Hurtigruten. Wycieczkowce cumują tutaj przez czas wystarczający by pasażerowie mogli przesiąść się do autobusu i pojechać na Nordkapp, przedstawiany im jako najdalej na północ wysunięty skrawek Europy. Wybudowano tam cały kompleks, którego głównym zadaniem jest wyciąganie pieniędzy turystów. Wstęp na cypel kosztuje minimum 160 koron od osoby, a za wszystko ponadto trzeba płacić dodatkowo. W porcie oczekuje flotylla autobusów wyspecjalizowanych w przewożeniu takich "zdobywców północy". Po pstryknięciu zdjęcia pod pomnikiem globusa na cyplu wracają oni pełni samozadowolenia. Niektórzy pewnie nawet nie zdają sobie sprawy, że sąsiedni cypelek sięga o prawie półtora kilometra dalej.

Ten na pomoście jest "nasz".
Jak już pisałem, w obawie przed północnym zimnem zarezerwowaliśmy na wyspie domek. Jest to typowa dla Norwegii, tzw. rorbua czyli pierwotnie domek nabrzeżny dający schronienie rybakom, Obecnie są one masowo przerabiane na kwatery dla turystów. Mogę szczerze polecić ten, z którego korzystaliśmy ze wsględu na umiarkowaną cenę jak na norweskie warunki (500 koron za dwie osoby, za dobę) oraz wygodę. Jedyna mała niedogodność polega na tym, że samochód trzeba zaparkować w zatoczce na drodze i z bagażami przejść ok. 60 metrów ścieżką w dół. Ale to też w Norwegii normalna sytuacja. W tak górzystym kraju często po prostu nie ma miejsca na urządzenie podjazdu, ledwie starcza go na domek. Zainteresowanych odsyłam do wyszukania hasła North Cape Cabins.

Przygody na Magerøya, a szczególnie szaleńczą wyprawę pieszą, opiszę już w kolejnej notce...

sobota, 7 lipca 2012

No gdzie te renifery?

1 lipca 2012
- popołudnie i wieczór

Jedziemy już w głąb fińskiej Laponii. Daje się zauważyć zmiana w wyglądzie roślinności, staje się ona jakaś skarłowaciała, drzewa mniejsze i rosnące rzadziej, całe połacie szarawych porostów pomiędzy nimi. Ale za chwilę, w innym miejscu może lepiej eksponowanym na słońce, las ma wciąż wygląd środkowoeuropejski. Im dalej na północ, tym tych "normalnych" lasów jest oczywiście mniej.

Drogi w tej części Finlandii zdarzają się długie i proste, trochę pofałdowane bo kraj coraz bardziej górzysty. Właściwie już od samych Helsinek napotykaliśmy znaki ostrzegające przed spotkaniami z reniferami, które wędrując w poszukiwaniu lepszego pożywienia przemierzają nieraz nieprawdopodobne odległości. Znaki zawsze były opatrzone informacją na jakim odcinku drogi trzeba się z takim spotkaniem liczyć. Teraz, na północ od Rovaniemi znaki zostały zastąpione większą tablicą, na której wymalowano kontur Laponii i znak ostrzegawczy odnoszący się do całego terytorium. Nikt już nie bawi się w wyliczanie kilometrów na których renifery mogą się pojawić. Tutaj mogą być wszędzie, to ich kraj.



Pierwszy renifer
Tyle, że znaki znakami, a reniferów jak nie było tak nie ma. Grażyna nie może się ich już doczekać i po drodze fotografuje w zastępstwie figury tych zwierząt ustawione w niektórych miastach jako dekoracja. I nareszcie jest! Długo wyczekiwane spotkanie z reniferem. Na poboczu pasie się krowa, w zasadzie obojętna na naszą obecność. Za nami jadą inne samochody, nie ma miejsca na zjechanie w bok więc nie mogę się zatrzymać. Włączam światła awaryjne i zwalniam, a Grażyna przez uchylone drzwi strzela kilka fotek. Jest niepocieszona, że nie mogła się napatrzeć. Nie wiedziałem, że ona jest taką miłośniczką tych zwierzaków. Niestety, później znowu przez dłuższy czas nie widać żadnego. Minęło może pół godziny (i 40 kilometrów) kiedy zauważyliśmy kolejnego. Tym razem to dorodny byk, z wielkimi rogami, spacerujący sobie po jezdni. Spłoszył go nadjeżdżający z przeciwka samochód więc gdy my dojechaliśmy mogliśmy zobaczyć już tylko jego zad kiedy uciekał w boczną, gruntową dróżkę. Znowu Grażyna się nie napatrzyła i nawet nie zdążyła zrobić zdjęcia.
Na kolejne spotkanie czekaliśmy już trochę krócej. Po lewej stronie drogi wypatrzyłem od razu kilka sztuk. Teren był wykarczowany, dobrze był widoczny duży byk i dwie krowy. Grażyna z siedzenia pasażera nie zdążyła nic zobaczyć. Musiałem zawrócić i wolniutko podjechałem w to miejsce dając jej szansę przyjrzenia się.

Częstość spotkań z reniferami rosła, co sygnalizowało, że może napotkamy ich coraz więcej. Na to liczymy.


Osiemdziesiątka ósemka
Przejedżamy wzdłuż brzegu największego jeziora Laponii, Inarijärvi. Ma bardzo urozmaiconą linię brzegową co oznacza, że droga biegnąca przy nim także ma urozmaicony przebieg. Ma też chyba najwięcej wysp spośród wszystkich jezior świata. Ich liczba wynosi około 3300. Tak właśnie podają wszelkie znane mi źródła, że tych wysp jest "około" tylu. Czyżby nikt nie zdołał ich dotąd wyliczyć? A może ich liczba się zmienia w zależności od, napraykład pory roku i poziomu wody?
Na tej drodze czeka nas niespodzianka. Dostrzegam tabliczkę "Inarijärvi panorama" albo coś w tym rodzaju i skręcam za jej wskazaniem. Wjeżdżamy w drogę, której wlotu stoi znak zakazu wjazdu z przyczepami oraz ostrzeżenie, że podjazd osiąga 20% wzniesienie. Rzeczywiście osiąga! W połowie drogi zaczynam żałować, że się skusiłem bo mam wrażenie, że zaraz samochód przewróci się na plecy, że się na tej zjeżdżalni nie utrzyma. Grażyna zamknęła oczy i wyrabia sobie bicepsy na cykor-łapce. Wreszcie dojechaliśmy... stoi tu jeszcze kilka innych aut i czuć nieodzowny w takiej sytuacji lekki smrodek od sprzęgieł.

Znaleźliśmy się na jednej z najwyższych gór przy jeziorze, Sovintowaara. Na prywatnym gruncie zorganizowano tu platformę widokową i jednocześnie sklep z pamiątkami. Nie to stanowi niespodziankę, bo czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Na parkingu stoi jednakże coś naprawdę nieoczekiwanego. Jest tu niemiecka armata przeciwlotnicza, ta słynna "osiemdziesiątka ósemka", kadłub działa szturmowego Sturmgeschutz III oraz resztki równie znanego niemieckiego samolotu transportowego Ju-52 (usterzenie ogonowe).
Ale nawet gdy kogoś nie interesują militaria, szczerze polecam panoramę. Widok jest wspaniały. Niestety wstęp płatny, ale kto będzie żałował kilku euro po pokonaniu takiego podjazdu?


Piknik nad Inarijärvi

Dalej jedziemy już bez niespodzianek i niestety, bez spotkań z reniferami. Z tego wszystkiego Grażynę tylko ręce rozbolały od ściskania aparatu w pogotowiu.