czwartek, 12 lipca 2012

Wracamy do cieplejszych krain.

3 - 4 lipca 2012

Miasteczko Honningsvag nie daje zbyt wielu możliwości turystom takim jak my, podróżującym na zasadzie "low budget trip". Można jednak za umiarkowane ceny kupić pamiątki, powłóczyć się po uliczkach i pogapić na przybijające w porcie "krążowniki" wycieczkowe Hurtigruten. Można też kupić skóry lub poroże renifera, które najtaniej sprzedają w sklepiku prowadzonym przez Samów, rdzennych mieszkańców północy. Problem w tym, że futra i poroża wyglądają jakby pochodzily z dopiero co zabitych zwierząt, są na nich resztki tkanek. Nie wiem czy nie jest to celowe by nadać im bardziej folklorystyczny charakter. Dla nas jednak, którzy uwielbiają przyglądać się żywym reniferom, kupno czegoś takiego byłoby jak współudział w zbrodni.
Kohabitacja gór i miasta.
Według naszych wcześniejszych wyobrażeń powiedzielibyśmy, że miasteczko leży w górach. To nie całkiem ścisłe w porónaniu ze stanem rzeczywistym. Miasto jest bowiem częścią gór, a góry są z nim zrośnięte. Pod zabudowę wykorzystano każdy skrawek płaskiej przestrzeni, a gdzie go zabrakło tam domy "wbudowane" są w skałę. Wykuwano niszę, w której wznoszono ściany budynku, często stykające się z górą, jakby dom wprost z niej wyrastał.
Gdyby pogoda bardziej sprzyjała powędrowalibyśmy pewnie na jeden z punktów widokowych położonych w tych "miejskich" górach. Prognoza pana Frode sprawdzała się niestety dokładnie. Zacinający co chwilę deszcz, silny wiatr i temperatura 9 - 10o C (w lipcu!) nie zachęcały wcale do chodzenia w góry.
Polaków, którym morze kojarzy się wyłącznie z Bałtykiem zainteresuje być może obserwacja plywów morskich. Woda bałtycka też im podlega, ale z powodu odizolowania naszego morza od światowego oceanu pływy są prawie niedostrzegalne. Morze Norweskie wokół Mageroya nie jest rekordzistą w tej dziedzinie niemniej pływy sięgają tu ponad metra różnicy poziomów. Są wyraźnie widoczne, zwłaszcza w płytkich zatoczkach, które podczas odpływu zmieniają się w błotniste plaże pokryte gdzieniegdzie kołdrą wodorostów i przetykane kałużami. Czasami na tej odsłoniętej przestrzeni widać łódź smutnie przekrzywioną, oddaloną o kilkadziesiąt metrów od wody.
Nasz pobyt na wyspie się kończy. Środki nie pozwalają na korzystanie z lokali gastronomicznych, a pogoda na korzystanie z natury. Przed wyjazdem odwiedzamy jeszcze bardziej na północ położone miasteczko Gjesvaer. To już prawdziwy koniec świata, wieś rybacka teraz pewnie bardziej żyjąca z turystyki. Jadąc tam i z powrotem widzimy namioty rozstawione w szczerym polu przez rowerzystów będących w drodze na Nordkapp lub Knivskjelloden. Mimo, że siedzimy w ciepłym samochodzie sam widok takich biwaków wywołuje dreszcze zimna.
Wracamy przez wszystkie przejechane poprzednio tunele, więc liczba kilometrów "podziemnych" i "podwodnych" się podwaja. To jeszcze nas interesuje, ale jak wspomniałem, już niedługo. Przemykamy przez Alta, które nie pozostawiło żadnych wspomnień, do tego stopnia, że nawet nie potrafię zidentyfikować zdjęć wykonanych w tym mieście. A może nie było czego fotografować?

Z pewnością za to nie da się zapomnieć świecących w oddali, ośnieżonych szczytów. Czy to Narnia?

Staramy się uciec na południe, tak daleko jak tylko zdołamy jednego dnia. Jest zimno i nawet pogodne słoneczko nie podnosi temperatury powietrza. Nawet przez myśl nie przechodzi możliwość spania w namiocie. Gdy przychodzi zmęczenie wjeżdżamy jakąś boczną dróżkę i układamy się w samochodzie. Nie jest wcale gorzej niż w fotelach lotniczych na promie.
Rano, troszkę zdrętwiali, ale przynajmniej nie przemarznięci myjemy zęby w zimnej wodzie z kanistra i ruszamy dalej. Na południe, do ciepła! Naszym następnym przystankiem będzie Narwik, gdzie chcemy zacząć historyczną część wycieczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz