środa, 8 sierpnia 2012

Droga Mgieł.

10 lipca 2012 – popołudnie

Pełni wrażeń z rejsu fiordem wróciliśmy do spakowanego już samochodu. Musimy jechać na południe, żeby realizować plan wyprawy. Po Drogach Trolli i Orłów wydaje się, że nie czekają nas już żadne niespodzianki, ruszamy więc myśląc, że czeka nas nudna podróż. Kolejnym celem jest Bergen, jedno z najpiękniejszych miast w tym kraju.


To nie jest najgorszy odcinek.
Wyjazd z miasta Geiranger wiedzie pod górę, ale to oczywiste. Skoro wjazd był ostro w dół to wyjazd musi prowadzić w górę. Spodziewamy się nawet serpentyn, na tyle przywykliśmy już do norweskich dróg, które są jedną wielką serpentyną. Nie spodziewamy się jednego, choć właściwie powinniśmy byli to przewidzieć obserwując otoczenie… Oto widzieliśmy od rana, że mimo doskonałej widoczności na dole w miasteczku, wszystkie okalające góry są dokładnie otulone chmurami. Nie widać żadnego szczytu. Warstwa obłoków ułożyła się, jak później oceniliśmy, na wysokości pomiędzy (około) 600 – 1000 m. Nie znając terenu i drogi nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli wyjechać znacznie powyżej zachmurzenia.

Ruszamy więc. Droga jak zwykle, czyli kręta. Jednak, już po kilku minutach jazdy wjeżdżamy w mgłę. Skąd ta mgła gdy widoczność była tak dobra? No tak, znaleźliśmy się w sytuacji samolotu i musimy przebić się przez warstwę chmur. Gorzej, że droga staje się wąska. Pojawiają się znane już zatoczki spełniające rolę mijanek.

Zwykłe, „ziemskie” mgły są dobrze znane każdemu kierowcy. Mogą być lekkie, prawie przejrzyste, a mogą być „jak mleko”. Ta, chmurowa mgła chwilami jest jak śmietana. Gdybym wyciągnął rękę przez okno to chyba mógłbym jej nabrać w garść i ugniatać. Światła samochodu z przeciwka widoczne są najwyżej z 10 metrów, lecz jeszcze nie widać samego auta. Na 5 metrów przed tobą może się okazać, że to nadjeżdża autobus. Miejsca do minięcia się wystarcza ledwie na centymetry. A cały czas jest wspinaczka i skręty „na osi”. Kątem oka rejestrujemy stojące przy drodze kamienie z jakimiś wykutymi napisami. W tych warunkach nikt nie ma głowy by skupiać uwagę na napisach i próbować je odczytać. Dostrzegam tylko, że na niektórych jest zapisana wysokość. I tak sobie mijamy kolejne informacje: 600 h.o.h., 800 h.o.h. A chmura to rzadsza, to znowu gęstnieje.

Na szczęście drogi w Norwegii mają zwykle doskonałą nawierzchnię. Nawet te najwęższe i poboczne. Gdy raz trafiliśmy na nieznaczne nierówności, były one oznaczone ostrzegawczymi znakami na całej długości występowania. Tymczasem takie „wyboje”  w Polsce nie przeszkadzałyby w zakwalifikowaniu jezdni do dróg ekspresowych. Dobra jakość nawierzchni jest przeze mnie błogosławiona w takich właśnie warunkach jak teraz. W dodatku droga nie jest sucha, nie tylko za przyczyną mgły. Jesteśmy przecież w górach, na coraz większej wysokości. Pojawia się śnieg – na szczęście nie na jezdni. Choć to prawie połowa lipca, śniegu nie jest „jak na lekarstwo”. Chwilami jedziemy pomiędzy jego warstwami zalegającymi na jakieś półtora metra, po obu stronach drogi. W niejedną zimę nie spada u nas tyle ile tu widzimy w środku lata. Ten śnieg powoli topnieje i spływa na jezdnię.

Nie wiemy ile jeszcze czeka nas tak trudnej jazdy, kiedy ta mgła się skończy. Mamy wrażenie jakby robiło się widniej, ale o dziwo mgła wcale nie rzednie. Robi się tylko jaśniejsza. Rozświetla się do tego stopnia, że oczy nie są w stanie znieść blasku. Po raz pierwszy w życiu, aby cokolwiek widzieć we mgle muszę założyć okulary przeciwsłoneczne. Gdyby ktoś wcześniej opowiadał mi o takim zachowaniu uznałbym go za bajarza.

 Nagle mgła znika. Nie rozwiewa się stopniowo, nie rzednie, tylko właśnie znika. Jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Świeci pełne słońce, a nad nami błękitniutkie niebo z puchatymi obłoczkami, jakby żywcem przeniesione z Chełmońskiego. Znaleźliśmy się ponad chmurą. Napis na schronisku turystycznym głosi, że jesteśmy na wysokości 1030 m – h.o.h. ma się rozumieć, czyli nad poziomem morza. Stąd wiedzie już tylko jedna droga w górę, na szczyt Dalsnibba (1500 m). To droga prywatna, płatna niezależnie od państwowego systemu opłat drogowych. Podobno jest stamtąd niesamowity widok na Geirangerfjord, ale dziś nas to nie kusi bo pod nami rozciąga się nieprzerwana poducha chmur i żadnego fiordu nie będzie widać.

Wspomniane schronisko jest w najwyższym punkcie tej drogi, dalej jedzie się stopniowo w dół zupełnie nową trasą, przez zupełnie nowe tunele. Przez cały czas natomiast grzejemy się w letnim słońcu. Grzejemy się, to może za dużo powiedziane, bo temperatura powietrza nie przekracza 14oC. W słońcu odczuwa się jednak ciepło i fajnie jest kiedy można w krótkich koszulkach porzucać się śnieżkami. To znaczy Grażyna we mnie rzuca, a ja robię zdjęcia. Przy jej celności niczym to nie grozi J.

Pokonany przez nas mglisty szlak jest częścią tzw. Złotej Drogi, norweskiego państwowego szlaku turystycznego. W jego skład wchodzą też Droga Trolli i Droga Orłów. Nie wiemy czy również ten odcinek ma jakąś własną nazwę. Jeśli jest bezimienny, dla nas pozostanie już na zawsze Drogą Mgieł.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Najpiękniejszy fiord.


10 lipca 2012 – południe

Zapatrzeni w wielki statek nie zapominamy jednak, że jesteśmy nad fiordem uznawanym za najpiękniejszy w całej Norwegii. To zaś może oznaczać, że jest też najpiękniejszy w świecie. Pierwsze wrażenie potwierdzało tę opinię, ale czy można ją dokładniej zweryfikować? Najlepiej byłoby spędzić tu więcej czasu na zwiedzaniu. Na to nie możemy sobie pozwolić, bo za 9 dni musimy złapać prom do Danii, a przed nami jeszcze kawał Norwegii do obejrzenia. Jest tylko jeden sposób na sprostanie temu zadaniu – trzeba wejść na stateczek oferujący wycieczkowe rejsy po fiordzie, podpływający do wszystkich jego największych atrakcji.  Statek wypływa co 2 godziny z przystani miasteczka Geiranger, każdy rejs zajmuje mniej więcej półtorej godziny.

Siedem Sióstr
Z biletami w rękach stajemy w grupie innych chętnych. Statek właśnie podpływa po pierwszym porannym rejsie. Musimy poczekać na wysadzenie poprzednich pasażerów zanim sami wejdziemy na pokład. Już nie zdziwiło nas, że w grupie schodzących dostrzegamy motocyklową parę z Warszawy. Kto tu dotrze ten stale się spotyka, Geiranger to kameralne miasteczko. Oni nas nie zauważyli i nie ma już czasu na rozmowy bo teraz nasza kolej na pokład.
Stateczek o niewysublimowanej nazwie „Geiranger Seightseeing” mieści kilkudziesięciu pasażerów, którzy mają do wyboru pobyt na odkrytych pokładach lub na siedzących miejscach, w rzędami ustawionych fotelach, w kabinie na dolnym pokładzie. Kabina ma duże okna pozwalające korzystać z widoków. Na pokładach zewnętrznych też są ławki, ale w ilości ograniczonej. Z reguły  jest tak, że w pierwszej połowie rejsu każdy pcha się na pokład górny, odkryty skąd lepiej wszystko widać. Podczas powrotu widoki już się powtarzają, zapełnia się więc kabina bo tu jest zacisznie i dla każdego wystarcza miejsca. Chyba, że trafiają się dodatkowe ciekawostki wyciągające ludzi ponownie na zewnątrz.
Nasz „transatlantyk” musi najpierw cofnąć  wzdłuż nabrzeża, oddalić się od niego i obrócić, tak by stanąć dziobem do fiordu. To nie jest łatwy manewr bo w rejonie portu jest dość gęsto od różnych wodnych jednostek. Małe łódki turystyczne, kutry z ogromnych wycieczkowców, a nawet kajaki, wszystko to może stanąć na drodze. Stateczek nie jest wielki  - przy Costa Fortuna to karzełek, ale już kutry bardzo mu ustępują wielkością, a również dosłownie – schodząc z drogi. Łódki i kajaki trzymają się z szacunkiem z dala od toru wodnego naszej jednostki. To dobrze, bo jako powolne i przez to mało manewrowe mogłyby powodować kłopoty w razie spotkania. Przepływają jednak bardzo blisko zacumowanych i zakotwiczonych wycieczkowców i to już wywołuje wrażenie komiczne, bo jakby mrówki przemykały obok uśpionych słoni.
W czasie wstępnych manewrów głośniki stateczku w trzech językach podają komunikaty dotyczące bezpieczeństwa, informują o miejscach przechowywania kamizelek ratunkowych, używaniu tratw i o zasadach ewakuacji. Tak samo będą później przekazywane informacje turystyczne o mijanych obiektach i miejscach.
Strażnik fiordu. Widać?
Nie potrafiłem spamiętać wszystkich informacji. Płynie się rynną wśród niebotycznych, miejscami zupełnie pionowych ścian skalnych, których rzeźba co chwilę zaskakuje i przytłacza ogromem. Szczególne wrażenie wywiera wodospad Siedem Sióstr, może najsłynniejszy w Norwegii. Fiord szczyci się także własną skałą Preikestolen (Kazalnica, Ambona). Nie jest tak sławna jak ta nad Lysefjordem bo chyba niedostępna bez sprzętu wspinaczkowego. Natomiast ściana pod tą skałą do złudzenia przypomina wizerunek ludzkiej twarzy, jakby gigant jakiś czuwał nad fiordem.

Opuszczona farma.
Największe we mnie wrażenia pozostawił widok opuszczonych budynków farm, jakby przyklejonych do zboczy. Norwegia, przed okryciem naftowego i gazowego bogactwa była biednym rolniczo – hodowlano - rybołówczym krajem. Uprawa ziemi w kraju tak górzystym zmusza do wykorzystywania najdrobniejszych nawet skrawków żyznej ziemi. Tylko w takim kraju ekonomicznie uzasadnione było gospodarowanie na urwisku. Po boomie przemysłowym  przestało to być już opłacalne i po kilkuset (nawet) latach istnienia farmy zostały opuszczone. Jak opowiadają przewodnicy, gdy dorośli zajmowali się pracą dzieci na tych farmach przywiązywano sznurkami do palików by pochłonięte zabawą nie spadły z urwiska. Tylko jedna z farm do dziś jest zamieszkała i czynna. Położona jest jednak nisko i ma łatwy dostęp do własnej przystani. Jest jednak najbardziej odizolowanych miejsc w Norwegii gdyż nie prowadzi do niej żadna droga lądowa. Można się tam dostać tylko łodzią. Wg informacji z głośnika mieszkańcy zajmują się uprawą pomidorów. Nie wiem w jaki sposób to robią bo w zasięgu wzroku nie widać było ani kawałka pola, ani też żadnej szklarni czy cieplarni. Może ziemię uprawną mają w innym miejscu? Opuszczone farmy zostały objęte ochroną UNESCO jako pomniki kultury i można je zwiedzać – jeśli zdoła się tam dojść.

Piesza wyprawa do Orlego Gniazda.

Szczególnie atrakcyjnie położone jest jedno z gospodarstw, nazywane przez przewodników Orlim Gniazdem. Nazwa jest słuszna. Chcąc je zwiedzić trzeba poprosić załogę o wysadzenie na brzegu fiordu skąd wspina się ścieżka do farmy. Trzeba się uwijać by zdążyć na zabranie następnym rejsem, a ścieżka nie jest łatwa. W naszym rejsie skorzystało z tego kilka osób i ze zdumieniem obserwowałem jak obok dobrze wyposażonych i ubranych ludzi wyruszyły też dwie młode dziewczyny w lekkich trampkach. Jako całe wyposażenie miały w rękach butelki z wodą. Ciekawe co zrobią z tymi butelkami na odcinku gdzie jest ubezpieczenie łańcuchami?
Kolejną ciekawostką są zdziczałe kozy wylegujące się na ciepłych kamieniach u samego brzegu, a pochodzące podobno ze stad hodowanych wcześniej przez farmerów. Uciekinierki, których nie udało się złapać i wywieźć gdy gospodarstwa opuszczano. Nie wyglądają na zabiedzone więc chyba umieją sobie tu poradzić. A może one też są pod opieką UNESCO?

sobota, 4 sierpnia 2012

Podróżujący hotel.

10 lipca 2012 - poranek

Poruszenie na kempingu.
Nocą dopadła nas norweska klątwa i znowu padało. Dowiaduję się o tym dopiero rano. Odgłos deszczu został bowiem skutecznie zagłuszony przez kaskadę strumienia, spadającego tu z wysokości kilkudziesięciu metrów. Wodospad jednak tylko zagłusza, nie może ukryć mokrego namiotu. Zimna płachta klejąca się do pleców przy wychodzeniu jest najlepszym sygnałem, że nocą padało. Idę więc do umywalni w nienajlepszym humorze. Łeb spuszczony, patrzę pod nogi i myślę co tu dalej robić. Dopiero po dłuższym czasie dociera do mnie, że na kempingu dzieje się coś niezwykłego. Grupki ludzi zwołują się z namiotów, przyczep i idą w kierunku brzegu fiordu coś sobie wzajemnie wskazując i wymieniając uwagi podnieconym tonem. Spojrzałem w tamtą stronę i zdębiałem. Tuż za polem kempingowym, przy samym jego skraju wyrósł wielopiętrowy hotel. Tak wielki, że nie tylko obiekty na kempingu, ale i wszystkie budynki miasteczka wyglądały jak zabawki z klocków. Pole kempingowe jest tutaj rozłożone na samiutkim brzegu, że dosłownie można samochodem wjechać do wody. Kontrast wielkości był więc przygniatający.

Niezłe porównanie wielkości.
To jednak nie był cud norweskiej techniki budowlanej, że w ciągu nocy bezszelestnie potrafią  wybudować takie hotelisko. Właśnie cumował pełnomorski statek wycieczkowy Costa Fortuna. Wielki jak góra. Fiord Geiranger jest bardzo głęboki, a brzegi tak stromo wpadają do wody, że ogromne oceaniczne jednostki mogą podchodzić do samego brzegu. Gdy taki olbrzym podejdzie do plaży na 50 – 80 metrów, to zdaje się jakby stał wprost na kamieniach.
Zdaje się, że statek to bliźniak niedawno zatopionego Costa Concordia. Tamten zatonął, ale ten był w świetnej kondycji. Może w życiu lepiej stawiać na szczęście i bogactwo (Fortuna) niż na zgodę (Concordia)?

Małe żuki.
Kolos powoli, prawie majestatycznie się odwrócił, znieruchomiał i zza niego wychyliła się mała motorówka. To załoga przewoziła cumy do specjalnie zbudowanych zamocowań. Gdy już kadłub mocno uwiązano małe żółte kutry zaczęły z obu stron kolejno opuszczać się na wodę, odrywać od statku i podpływać do specjalnych furt otwieranych w burtach nisko nad powierzchnią. Stamtąd kursowały do brzegu i z powrotem. To chętni pasażerowie są transportowani do czekających autobusów, aby odwiedzić okoliczne atrakcje. Wieczorem wrócą na statek i popłyną do kolejnego ciekawego miejsca gdzie ceremonia się powtórzy. Wszystko wygląda jak krzątanina pracowitych żuków przy królowej-matce.

Niespodziewany widok tak dużego statku - na wyciągnięcie ręki - w takim miejscu - jest naprawdę… niespodziewany. Oczywiście wśród stałych bywalców i mieszkańców nie budzi to już większego zainteresowania. To zwykły dla nich widok. Ja też inaczej zareagowałem gdy za kilkanaście minut niewiele dalej ustawił się drugi wycieczkowiec, może nawet trochę większy. Nawet największe niespodzianki nie powinny się powtarzać bo tracą urok. J
Zwykły widok.