Pełni wrażeń z rejsu fiordem wróciliśmy do spakowanego już
samochodu. Musimy jechać na południe, żeby realizować plan wyprawy. Po Drogach
Trolli i Orłów wydaje się, że nie czekają nas już żadne niespodzianki, ruszamy
więc myśląc, że czeka nas nudna podróż. Kolejnym celem jest Bergen, jedno z
najpiękniejszych miast w tym kraju.
To nie jest najgorszy odcinek. |
Wyjazd z miasta Geiranger wiedzie pod górę, ale to
oczywiste. Skoro wjazd był ostro w dół to wyjazd musi prowadzić w górę. Spodziewamy
się nawet serpentyn, na tyle przywykliśmy już do norweskich dróg, które są
jedną wielką serpentyną. Nie spodziewamy się jednego, choć właściwie powinniśmy
byli to przewidzieć obserwując otoczenie… Oto widzieliśmy od rana, że mimo
doskonałej widoczności na dole w miasteczku, wszystkie okalające góry są dokładnie
otulone chmurami. Nie widać żadnego szczytu. Warstwa obłoków ułożyła się, jak
później oceniliśmy, na wysokości pomiędzy (około) 600 – 1000 m. Nie znając
terenu i drogi nie wiedzieliśmy, że będziemy musieli wyjechać znacznie powyżej
zachmurzenia.
Ruszamy więc. Droga jak zwykle, czyli kręta. Jednak, już po
kilku minutach jazdy wjeżdżamy w mgłę. Skąd ta mgła gdy widoczność była tak
dobra? No tak, znaleźliśmy się w sytuacji samolotu i musimy przebić się przez
warstwę chmur. Gorzej, że droga staje się wąska. Pojawiają się znane już
zatoczki spełniające rolę mijanek.
Zwykłe, „ziemskie” mgły są dobrze znane każdemu kierowcy.
Mogą być lekkie, prawie przejrzyste, a mogą być „jak mleko”. Ta, chmurowa mgła
chwilami jest jak śmietana. Gdybym wyciągnął rękę przez okno to chyba mógłbym
jej nabrać w garść i ugniatać. Światła samochodu z przeciwka widoczne są
najwyżej z 10 metrów, lecz jeszcze nie widać samego auta. Na 5 metrów przed
tobą może się okazać, że to nadjeżdża autobus. Miejsca do minięcia się
wystarcza ledwie na centymetry. A cały czas jest wspinaczka i skręty „na osi”.
Kątem oka rejestrujemy stojące przy drodze kamienie z jakimiś wykutymi
napisami. W tych warunkach nikt nie ma głowy by skupiać uwagę na napisach i
próbować je odczytać. Dostrzegam tylko, że na niektórych jest zapisana
wysokość. I tak sobie mijamy kolejne informacje: 600 h.o.h., 800 h.o.h. A chmura
to rzadsza, to znowu gęstnieje.
Na szczęście drogi w Norwegii mają zwykle doskonałą
nawierzchnię. Nawet te najwęższe i poboczne. Gdy raz trafiliśmy na nieznaczne
nierówności, były one oznaczone ostrzegawczymi znakami na całej długości
występowania. Tymczasem takie „wyboje” w
Polsce nie przeszkadzałyby w zakwalifikowaniu jezdni do dróg ekspresowych.
Dobra jakość nawierzchni jest przeze mnie błogosławiona w takich właśnie
warunkach jak teraz. W dodatku droga nie jest sucha, nie tylko za przyczyną
mgły. Jesteśmy przecież w górach, na coraz większej wysokości. Pojawia się
śnieg – na szczęście nie na jezdni. Choć to prawie połowa lipca, śniegu nie
jest „jak na lekarstwo”. Chwilami jedziemy pomiędzy jego warstwami zalegającymi
na jakieś półtora metra, po obu stronach drogi. W niejedną zimę nie spada u nas
tyle ile tu widzimy w środku lata. Ten śnieg powoli topnieje i spływa na
jezdnię.
Nie wiemy ile jeszcze czeka nas tak trudnej jazdy, kiedy ta
mgła się skończy. Mamy wrażenie jakby robiło się widniej, ale o dziwo mgła
wcale nie rzednie. Robi się tylko jaśniejsza. Rozświetla się do tego stopnia,
że oczy nie są w stanie znieść blasku. Po raz pierwszy w życiu, aby cokolwiek
widzieć we mgle muszę założyć okulary przeciwsłoneczne. Gdyby ktoś wcześniej
opowiadał mi o takim zachowaniu uznałbym go za bajarza.
Nagle mgła znika. Nie
rozwiewa się stopniowo, nie rzednie, tylko właśnie znika. Jakby ktoś przekręcił
wyłącznik. Świeci pełne słońce, a nad nami błękitniutkie niebo z puchatymi obłoczkami,
jakby żywcem przeniesione z Chełmońskiego. Znaleźliśmy się ponad chmurą. Napis
na schronisku turystycznym głosi, że jesteśmy na wysokości 1030 m – h.o.h. ma
się rozumieć, czyli nad poziomem morza. Stąd wiedzie już tylko jedna droga w
górę, na szczyt Dalsnibba (1500 m). To droga prywatna, płatna niezależnie od
państwowego systemu opłat drogowych. Podobno jest stamtąd niesamowity widok na
Geirangerfjord, ale dziś nas to nie kusi bo pod nami rozciąga się nieprzerwana poducha
chmur i żadnego fiordu nie będzie widać.
Wspomniane schronisko jest w najwyższym punkcie tej drogi,
dalej jedzie się stopniowo w dół zupełnie nową trasą, przez zupełnie nowe
tunele. Przez cały czas natomiast grzejemy się w letnim słońcu. Grzejemy się,
to może za dużo powiedziane, bo temperatura powietrza nie przekracza 14oC.
W słońcu odczuwa się jednak ciepło i fajnie jest kiedy można w krótkich
koszulkach porzucać się śnieżkami. To znaczy Grażyna we mnie rzuca, a ja robię
zdjęcia. Przy jej celności niczym to nie grozi J.
Pokonany przez nas mglisty szlak jest częścią tzw. Złotej
Drogi, norweskiego państwowego szlaku turystycznego. W jego skład wchodzą też
Droga Trolli i Droga Orłów. Nie wiemy czy również ten odcinek ma jakąś własną
nazwę. Jeśli jest bezimienny, dla nas pozostanie już na zawsze Drogą Mgieł.