Pogoda w lipcu na wyspie Mageroya |
- wieczorem
Pisałem już poprzednio, że reklamowany jako najdalej na północ wysunięty skrawek Europy Nordkapp, wcale nie jest tym rekordzistą. W wyścigu do bieguna północnego, o prawie półtora kilometra wyprzedza go sąsiedni cypel Knivskjelloden. Zwycięzca tylko dlatego pozostaje w cieniu, że Nordkapp jest wyniosłym klifem, wznoszącym się stromo 300 metrów nad poziom morza, zaś Knivskjelloden kończy się płasko, plynnie wślizgując się w ocean jakby celowo nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Różni go jeszcze to, że dostęp do niego jest bezpłatny, wymaga jedynie kilkugodzinnej pieszej wędrówki. Przewodniki podają, że trasa jest łatwa. Można przewodnikom wierzyć lub nie wierzyć, na wszelki wypadek jeszcze w Warszawie zaopatrzyliśmy się na tę okoliczność w porządne trekkingowe buty, co okaże się zbawienne.
Na Mageroya poznajemy sympatycznego pana Frode Kristiansena, właściciela North Cape Cabins. Oprócz wynajmu domków zajmuje się też kinematografią we własnej firmie Filmraport. Jest autorem filmu krajoznawczego o Nordkapp, nagrodzonego w Wielkiej Brytanii. Z tego względu wydaje się osobą dość znaną na wyspie. Jako, że od długiego czasu filmuje lokalą naturę można też go uważać za znawcę terenu, dzielimy się więc z nim naszymi planami na spędzenie najbliższych dwóch dni. Usłyszawszy, że zamierzamy iść pieszo na cypel Knivskjelloden zdecydowanie nam to odradził. Samą trasę określił jako łatwą, ale tylko przy dobrej pogodzie. Podobno zdarzało się wzywanie śmigłowca ratowniczego do turystów, którzy nie byli w stanie samodzielnie wrócić zaskoczeni przez sztorm.
Trochę nas to załamuje, bo pozbawia nas możliwości zrealizowania głównego celu wyprawy. Uznajemy, że w tej sytuacji pozostaje nam jedyne jazda samochodem na Nordkapp i zrobienie zdjęcia pod globusem, żeby pozostało w pamięci chociaż cokolwiek. Prognozy pogodowe potwierdzają się gdy po południu zaczyna bardzo silnie wiać i padać. Kilka deszczy już na północy przeżyliśmy, ale ten to prawdziwa ulewa. Z naszych pierwotnych planów na następny dzień wszystko się więc rozwiewa.
Tuż przed samym wieczorem (przypominam, że to pojęcie wyłącznie czasu, a nie pory dnia) pogoda się uspokaja. Deszcz ustaje, wiatr cichnie, wyraźnie się ociepla. Na moją znajomość pogody stan ten powinien potrwać przez co najmniej kilka godzin. Namawiam Grażynę, żeby wyruszyć na Knivskjelloden teraz, bo nie będziemy mogli tego zrobić już nigdy. Ruszamy!
Do miejsca startu trzeba dojechać dość karkołomną szosą, bardzo wąską i miejscami zastraszająco stromą. Najciekawiej jest gdy trzeba wyminąć się z autobusem, a tych jeżdzi naprawdę zbyt dużo jak na moje życzenia. Tym bardziej gdy spotkanie następuje w miejscu tak wąskim, że jedno z aut musi poczekać na odrobinę tylko szerszym kawałku, tzw. mijance. To pierwsze takie nasze doświadczenie z norweskimi drogami, ale okaże się, że wcale nie ostatnie i wcale nie najgorsze.
Dojeżdżamy do parkingu, zwyczajowo wykorzystywanego do startu na ten cypel, zresztą stosownie oznakowanego. Zmieniamy buty i zabieramy butelki z wodą do picia. Przed nami startuje trochę od nas starsza para Norwegów. Wydają się doświadczonymi turystami i ich obecność dodaje pewności, że moje przewidywania pogodowe się potwierdzą. Zagadujemy z nimi, wymieniamy uprzejmości i ruszamy. Jest kilka minut po godzinie 18.00.
Martwimy się z Grażyną czy zdołamy doptrzymać kroku Norwegom, ale prędko się okazuje, że idą dla nas zbyt wolno. W naszym normalnym rytmie szybko ich wyprzedzamy. Po godzinie przestajemy ich widzieć bo zwykle rozdziela nas jakieś, właśnie pokonane wzniesienie.
Droga może i jest łatwa, ale dla reniferów, których całe stado przechodzi niedaleko. Cały czas idzie się po skalnym rumowisku. Tam gdzie nie ma rumowiska jest z kolei błoto, przecież dopiero co padało. W sportowych "adidaskach" absolutnie nie dałoby się przejść, bo by tego nie wytrzymały.
Często spod mechatych porostów wyglądają żyły pięknego, białego kamienia przypominającego krzemień. Grażyna zbiera kilka kawałków, dodaje jeszcze kilka innego rodzaju, równie ładnego. Chowa to do plecaka i idziemy dalej. Później, gdy plecak zaczął jej już dobrze ciążyć wpadamy na genialny pomysł, że przecież nie musi targać kamieni ze sobą w obie strony. Może je położyć przy ścieżce i zabrać w drodze powrotnej, nikt ich tu nie ukradnie. Że też nie przyszło nam to do głowy godzinę wcześniej...
Napotykamy kilka powracających już osób. Ich wygląd daje do myślenia, bo są wyraźnie mocno zmęczeni. Często to młodzi ludzie, sądząc po ubiorze i sprzęcie, dobrze przygotowani do chodzenia w takim terenie. Jeden z nich, Niemiec ostrzega nas przez skośnie leżącymi kamieniami, które są bardzo śliskie. Jego angielski jest gorszy niż mój, umie wyjaśnić tylko tyle, że kamienie te są bardzo niebezpieczne, ale nie wiemy gdzie się ich spodziewać.
To nie jest zwykły spacer |
Na plaży poprzedni odwiedzający ułożyli płaskie kamienie w stosik wysokości człowieka i owinęli kolorową liną pochodzącą pewnie z jakiejś starej sieci, albo cumy. Morze wyrzuca tu różne przedmioty widzieliśmy stare belki, pływaki sieciowe itp. Rozglądamy się po plaży i stwierdzamy, że nie jest to niestety koniec cypla. Z tego miejsca ów koniec jednak widać. Brakuje już tylko kilkaset metrów po łatwym, jak się wydaje, skośnie opadającym zboczu. Leziemy tam i natychmiast rozumiemy ostrzeżenie Niemca. Zbocze na znacznej powierzchni tworzy ukośnie opadająca gładka skała, omalże bez żadnych szczelin. Gramolimy się to w górę, to w dół wyszukując nieliczne kępki trawy lub pokazujące się gdzieniegdzie scieżynki pokryte ziemią. Gdy ich nie widzę próbuję przejść po samej skale. Na szczęście robię to bardzo ostrożnie, podparty "w trzech punktach". Stawiam nogę na granicie i jest OK. Kawałek dalej jest jednak żyła czarnego kamienia, chyba jakiegoś bazaltu. Jest zbyt szeroka by ją przeskoczyć, a zresztą kto by tu skakał. Stawiam na niej stopę i natychmiast rozumiem znaczenie terminu "brak przyczepności". Noga zjeżdża jak po gładkim lodzie. Nie da się tędy przejść. Nie po deszczu.
Tych śliskich pochyłości już nie pokonaliśmy |
My wracamy. Tym razem droga powrotna wcalenie wydaje się krótsza, jak zwykle bywa. Docieramy na parking przed 1.00. Niestety, z powodu chmur nie widzieliśmy słońca, które o tej porze roku o północy tylko obniża się, ale nawet nie dotyka horyzontu. Ten widok, nazywany "słońcem północy" jest podobno niezapomniany. Mimo zachmurzenia jest widno jak w Polsce po południu.
Zmordowani wracamy do domku i padamy do łóżek. Rano budzi nas deszcz i sztormowy wiatr, ale my już dokonaliśmy swego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz