niedziela, 15 lipca 2012

Trondheim. I deszcz oczywiście.

7 - 9 lipca 2012

Wzięty z przewodnika adres kempingu w Trondheim okazuje się bezużyteczny. Korzystamy wobec tego z bazy danych GPS, wybieramy najbliższy kemping i jedziemy. Okazuje się być położony już w granicach miasta, ale nad samym brzegiem fiordu. Uroczy! Niestety to sobotnie popołudnie więc wydaje się być pełny. Na szczęście dla namiotu zawsze znajdzie się miejsce. Rozstawiamy się koło domku używanego jako podręczny magazyn. W trakcie stawiania namiotu ktoś przechodzący zagaduje nas po polsku. Po drugiej stronie tego samego domku, w namiocie mieszka kilku rodaków, którzy sezonowo pracują w Norwegii. Cieszymy się, że podpowiedzą jakim środkiem komunikacji najlepiej podróżować po mieście, gdzie są parkingi (najlepiej bezpłatne) i w ogóle udzielą przydatnych wskazówek. Udzielają chętnie, ale wiedzą niewiele więcej niż my gdyż są w Norwegii dopiero od trzech tygodni. Na tym samym kempingu spotykamy później jeszcze sezonowych pracowników z republik bałtyckich (chyba Estończycy, sądząc po języku), Brytyjczyków i oczywiście kolejnych Polaków.

Nie ma jednak sprzyjającej atmosfery do zawierania znajomości bo znowu zaczyna padać deszcz. Na szczęście na kempingu dostępne jest pomieszczenie do przygotowywania posiłków ze stołami, na których można zjeść. Podkreślam to jako atut, bo na innych kempingach takie udogodnienia wcale nie są oczywiste - nawet mimo dwukrotnie wyższej ceny.

Następnego dnia zła pogoda psuje wszystkie nasze plany. Trudno jest spacerować po mieście podczas deszczu. Tak mieliśmy w Helsinkach, ale mogliśmy się wówczas od czasu do czasu ukryć w jakimś domu towarowym i lekko osuszyć. W Norwegii, w niedzielę jest to niemożliwe bo wszystkie sklepy są pozamykane. Widzieliśmy tylko jeden otwarty spożywczy. Może miał dyżur jak u nas apteki? Otwarte są tylko lokale gastronomiczne (wcale nie wszystkie) i sklepy z pamiątkami (bardzo nieliczne). Turyści naszego typu nie mają się gdzie podziać w niepogodę.

Jedyna w tej sytuacji korzyść jaką mamy z niedzieli jest to, że parkowanie w mieście jest bezpłatne w dni świąteczne. Zostawiamy auto blisko kolumny Olafa Tryggvasona - założyciela miasta. Jest widoczna z daleka więc się nie zgubimy.


Katedra w Trondheim
Otwarta jest katedra trondheimska. Jest przepiękna, wzniesiona w stylu gotyckim, z zielonawego lokalnego kamienia. To jeden z najstarszych obiektów w Norwegii. Mieści grób świętego Olafa, patrona tego kraju i cel pielgrzymek.
I tak mieliśmy zwiedzić tę świątynię, ale dziś jest dla nas szczególnie atrakcyjna - jest przecież pod dachem. Dochodząc bliżej przypominamy sobie, że jest niedziela. To dzień nabożeństw, zwiedzanie jest niedozwolone. Nie ma mowy o fotografowaniu i filmowaniu wewnątrz. Mimo wszystko, korzystając z przerwy pomiędzy nabożeństwami wchodzimy do środka. Czyni tak też wielu innych turystów, a łatwo ich rozpoznać gdyż przy wejściu nie biorą biblii usłużnie proponowanej przez dwie dziewczyny ubrane w rodzaj komży. Nie jesteśmy jednak wypraszani, ani nawet zaczepiani. Pewnie by tak było gdyby ktoś zachowywał się niestosownie. Nikomu to jednak nawet do głowy nie przychodzi. Wnętrze katedry, bardzo oszczędne w ozdoby, jak z reguły w religiach protestanckich, robi wrażenie samym swoim ogromem. Surowe, kamienne ściany potęgują poważny nastrój. Siadamy i kontemplujemy w ciszy. Opuszczamy kościół przez rozpoczęciem kolejnej mszy.

Kościół anglikański.
Niedaleko katedry swoi osiemnastowieczny kościół anglikanów,w którym o wyznaczonej porze odbywa się liturgię w języku angielskim. Trwa właśnie nabożeństwo więc nie próbujemy wejść by nie przeszkadzać. Na zewnątrz nie ma zaś pod czym się schronić próbujemy zatem dalej zwiedzać miasto, przemykając od jednego schronienia do drugiego.

Kolejną atrakcją miasta jest wieża radiowo telewizyjna Tyho, z platformą widokową. Jedziemy tam, ale jaki widok może być z wieży, która sama niknie we mgle?

Po trzech godzinach prób zwiedzania mamy dość i przemoczeni wracamy na kemping.

Rano dostajemy niespodziankę. Jeden z "naszych" Polaków złowił we fiordzie kilka dużych ryb i postanowił dać nam jedną w prezencie. Nie znam gatunku, ale jej pogromca nazywa ją "czerniak". Waży ok. 2 kilogramów, spora sztuka. Będziemy mieli pyszny obiad.

Uciekamy z deszczowego Trondheim i jedziemy tym razem na południowy zachód. Unikając promów zjeżdżamy na jakąś drugorzędną szosę i robi się zabawnie. Na długości kilku kilometrów jezdnia ma szerokość tylko dla jednego samochodu, a jest bardzo kręta. Na wypadek spotkania porobione są mijanki, oznaczone niebieską tablicą z literą "M". Wszyscy jadą tu powoli i pozdrawiają życzliwie kierowcę ustępującego drogi. Problem polega na tym, że na krętej trasie samochód naprzeciwko widoczny jest często w odległości zaledwie kilkunastu metrów. Mijanie odbywa się jednak sprawnie co jest zasługą inteligentnie rozplanowanych mijanek. Obywa się bez cofania. Zabawne, że na tej drodze napotykamy znaki ograniczenia prędkości do 50 km/h podcas gdy ja odważam się jechać najwyżej czterdziestką.


Droga dla jednego. Takich w Norwegii jest wiele.
Korzystne dla takiej drogi jest to, że widać krajobrazy niedostępne z tras głównych, przelotowych. Tam dokąd jedziemy czekają nas jednak jeszcze ciekawsze widoki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz