sobota, 30 czerwca 2012

Kuopio, czyli nasi tu byli

27 - 29 czerwca 2012

Kuopio wita nas średnią pogodą. Niby nie pada, ale chmury cały czas grożą. Rozstawiamy się na kempingu Ruoholahti. Mamy co do niego trochę rozbieżne opinie, Grażynie się podoba, mnie nieco mniej. To nowość, bo do tej pory to ja robiłem za entuzjastę. Nie spodobał mi się niezbyt higieniczny (delikatnie mówiąc) stan męskich toalet. Na szczęście okazało się, że to nie jest sytuacja normalna. Normalnie było później - czysto. Mimo niekorzystnego pierwszego wrażenia muszę jednak przyznać, że oprócz tego ośrodek jest świetnie wyposażony i nawet tańszy od helsińskiego Rastila. Ponownie przydaje się karta Camping Key Europe, dzięki niej uzyskujemy zniżkę.



Pole kempingowe rozłożone jest niemal nad samym jeziorem. To duży akwen, pływa po nim kilka statków wycieczkowych. Jak podają rozkłady jazdy, przeciętnie rejs zajmuje półtorej godziny. W skład ośrodka wchodzi jeszcze przystań z wypożyczalnią kajaków, łódek i skuterów wodnych. Reklamy podają, że za dopłatą można też korzystać z największej w Europie sauny dymnej. Obliczana na 60 osób, mieściła czasami ponad setkę. Sauna dymna? Jakoś nie mamy przekonania i odwagi, bo oboje nie mamy zielonego pojęcia co to za potwór i jak się z niego korzysta

Nie ma internetu. Pani w recepcji podaje mi co prawda hasło dostępu, ale jednocześnie przeprasza, że chwilowo zasięg wi-fi jest ograniczony do dwóch stref: budynku administracji i rejonu za polem namiotów. Nie udaje mi się połączyć w żadnych z tych miejsc. Dopiero następnego dowiaduję się, że wi-fi działa w budynku Hotelu-Spa Ruoholahti, stanowiącego część tego samego kompleksu wypoczynkowego. Hotel jest oddalony o około kilometr od kempingu, postanawiamy więc odwiedzić go jutro.

Ten dzień kończymy zwiedzaniem przystani i najbliższej okolicy namiotów. W pobliżu przystani natykamy się na obiekt, zwyczajowo w Polsce nazywany amfiteatrem, czyli teatr plenerowy. Półkoliście wznoszące się trybuny widowni, pośrodku scena, wszystko przykryte dachem, ale bez ścian bocznych. Pomieszczenia dla aktorów znajdują się pod trybunami. Teatr zwrócony jest do jeziora, żeby nie dało się poglądać spektaklu "na gapę". Teoretycznie z przystani i tak wszystko widać i słychać tylko co z tego, gdy się nie rozumie ni słowa w miejscowym języku? Interesująca mogłaby dla nas być najwyżej pantomima, ale tym razem wystawiają jakąś farsę, połączoną z loterią gdzie główną wygraną jest Fiat 500. Nie jesteśmy w stanie z tego skorzystać idziemy więc spać.

Noc była zimna i zaczął padać deszcz. Ja jeszcze nie wyczerpałem wszystkich możliwości, ale Grażyna założyła już na siebie wszystkie ciepłe rzeczy jakie zabrała z domu. Zaczyna zastanawiać się czy kolejnej nocy nie spędzić w samochodzie.
Rano okazuje się, że zostajemy na polu namiotowym sami. Wszyscy pozostali namiotowi turyści (wszystkich dwóch) zwijają się i odjeżdżają. Nie wiemy dokąd, bo najbliższy nas okazał się być pierwszym Finem nie znającym angielskiego (co jednak oznajmił po angielsku), nie dało się więc nawiązać kontaktu. Drugi namiot stał dość daleko i też nie zawarliśmy znajomości.

Grażyna z naszym przyjacielem Leo
Bliżej poznaliśmy się natomiast z Leo, chłopcem ok. 5 - 6 letnim,który śmiało do nas przyszedł i zaczął z nami rozmawiać. Może nazwanie tego rozmową jest zbyt śmiałe bo Leo jest Niemcem i mówi tylko w swoim języku. Żadne z nas nie zna niemieckiego, ja najwyżej w takim zakresie by spytać o drogę i zamówić piwo. Chłopcu to zupełnie nie przeszkadzało i gadał coś bez przerwy. Czasami udawało się co nieco zrozumieć, ale jak tylko wydawało nam się, że nawiązujemy kontakt Leo już zaczynał mówić o czymś innym. Przychodził do nas jak tylko zobaczył nas przy namiocie. Nie wiem skąd się wzięła ta sympatia, przecież niedaleko bawiło się kilkoro innych dzieci. Leo nigdy z nimi nie widziałem. Może podobało mu się, że może się wygadać i nikt mu nie przeszkadza? Rodzice początkowo od razu starali się go odwoływać dopóki nie powiedzieliśmy, że wcale nam nie przeszkadza. Dowiedzieliśmy się, że też jadą na Nordkapp, ale trochę wolniej, spędzając więcej czasu w każdym odwiedzanym miejscu. Mieli świetną przyczepę z dużym namiotowym przedsionkiem i mieszkali jak w domu. Nie musieli nigdzie się spieszyć i niepogoda nie dokuczała im jak nam. Dzieci mieli już łącznie trójkę. Na ile zrozumieliśmy Leo jego rodzeństwo to też chłopcy. Dalekie podróże z taką trójką nie są chyba łatwe mimo posiadanych udogodnień.

Następnego dnia wybieramy się na zwiedzanie miasta. Pogoda bez zmian co oznacza, że namiot wciąż mokry, oczywiście nie w środku. Jutro wyjeżdżamy więc martwię się koniecznością zwijania mokrych płacht. Trudno, nic się to nie poradzi. Odsuwam zmartwienie na później i idziemy na przystanek autobusowy skąd za 3,20 EUR od osoby jedziemy do centrum. Wg przewodnika w Kuopio jest największy i najładniejszy rynek w całej Finlandii. I co z tego skoro obecnie jest rozkopany bo trwają jakieś głębokie prace ziemne. Wygląda to na nowy parking podziemny do licznych centrów handlowych wokół. Na pozostałej części zorganizowano typowy jarmark. Niespodziewanie spotykamy na nim dwóch Polaków sprzedających słodycze. W Finlandii są już od kilku lat więc radzą sobie językowo. Nie umieli nic doradzić co do atrakcji miasta, bo ich interes ma charakter objazdowy i nie zatrzymują się nigdzie na dłużej. Poza tym nie mają czasu na turystyczne zwiedzanie bo całe dnie pilnują straganu. Pozdrawiamy się więc i rozstajemy.

Katedra i jej budowniczy
Wspomagając się książkowym przewodnikiem próbujemy zwiedzać. Już na wstępie rezygnujemy z największej podobno atracji, czyli wjazdu na wieżę widokową. Rzekomo widać z niej całe pojezierze fińskie. Być może, ale z pewnością nie dzisiaj gdy szczyt wieży co chwilę przesłaniają niskie chmury. W pobliżu wieży widać też szczyty skoczni narciarskich lecz uznajemy, że widzieliśmy ich już wystarczająco dużo by nie wydawać pieniędzy na bilet autobusowy. Łazimy więc po śródmieściu. Odwiedzamy wspaniałą katedrę, która nie jest zbyt antyczna, bo konsekrowano ją w 1816 roku. Zbudowana jest w stylu neo-klasycznym, celowo prostym, wręcz surowym, z minimalnymi zdobieniami. Tu ludzie przychodzą kontaktować się z Bogiem, a nie być przygniecionym ludzką pychą, jak w polskich świątyniach kapiących bizantyjskim wręcz przepychem.

Naprawdę warte zobaczenia są port statków wyciezkowych i marina, gdzie stoi dziś co najmniej kilkadziesiąt jachtów, od malutkich żaglówek do jednostek, które mogłyby być własnością Romana Abramowicza. Jak informuje nas właściciel sklepu z łodziami, silnikami i osprzętem, co roku gości tam kilka łodzi z Polski. Powiedział, że nie wie jaką drogą te łodzie tu przybywają. Ja też jestem tego ciekaw, w końcu jesteśmy przy jeziorze, do morza kawał drogi. Jeśli Fin związany z żeglarstwem nie zna sieci dróg wodnych swojego kraju, to ja tym bardziej nie. Może są to polskie łodzie latające?

Uchodzeni po pachy robimy jeszcze zakupy i staramy się wrócić do naszego płóciennego domu. Na przystanku powrotnym przy rynku wszyscy pytani Finowie usiłują nas kierować do niewłaściwego autobusu linii 7. Z obrazkowej informacji o rozkładzie wiem, że ta linia jeździ do Ruoholahti Hotel-Spa, a nie do Ruoholahti Camping. Nam potrzebny jest autobus nr 16, a nie możemy znaleźć przystanku, z którego on odchodzi. Nie potrafię im tego wytłumaczyć; czy słowo "camping" jest w mojej wymowie aż tak bardzo podobne do słowa "hotel"? Niby odległość do przejścia pieszo nie byłaby szczególnie wielka, ale po całodziennym łażeniu i z plecakami pełnymi zakupów nie chce nam się już maszerować. Z kłopotów wybawia nas... sam autobus, który jakby nigdy nic podjeżdża do przystanku przy którym stoimy. Dziwne, bo na wiacie przystankowej nie było numeru 16 wśród wypisanych tam linii. Może to z powodu prac budowlanych na rynku trasy zostały zmienione? Na wszelki wypadek pytamy kierowcę czy jedzie w pożądanym kierunku i o zgrozo, on również mówi, że powinniśmy wsiąść do "siódemki". Dopiero do sekundzie walnął się dłonią w czoło i potwierdził, że do kempingu on jest właściwy.

Wieczorem odwiedzamy jednak jeszcze Hotel-Spa gdzie po wyjaśnieniu kłopotów z internetem uzyskuję połączenie z siecią i na blog mogę wysłać od razu dwie uzbierane notki.

Po wieczór bardzo się wypogodziło, oczywiście przestał padać deszcz i zrobiło się nieco cieplej. Grażyna jednak nie zmieniła zdania i noc spędziła w samochodzie. Ja po staremu w namiocie. Po pierwszej w nocy obudziły mnie jakieś rozmowy na zewnątrz. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że o tej godzinie jest zupełnie widno, a jeszcze bardziej zdziwiło mnie, że ktoś rozmawia po polsku. Słyszałem odgłosy rozstawiania namiotu pomyślałem więc, że rano miło będzie porozmawiać z rodakami. Teraz jednak ponownie zasnąłem. Rano rzeczywiście czekała nas niespodzianka, ale nie takiej się spodziewałem. Okazało się oto, że w naszym namiocie brakuje jednej szpilki. Szpilki nóg nie mają, same się nie oddalają. Gdyby została wyrwana przypadkowo leżałaby gdzieś obok. Naciągała wcześniej linkę wpływającą jedynie na napięcie tropiku, nie stabilizowała całej konstrukcji. Jej wyjęcie nie spowodowało więc żadnych efektów, które dałyby się dostrzec od środka . To ciekawe zaiste, że szpilka zniknęła akurat wtedy, gdy na kemping przyjechali rodacy. Krótko zastanawiałem się, czy nie zrobić awantury, ale po namyśle zrezygnowałem. Szpilka nie była przecież podpisana, wyglądała jak miliony innych. Para zajmująca tamten namiot, wg rejestracji pojazdu pochodząca z Trójmiasta, wstała bardzo późno, gdy my kończyliśmy już zwijanie sprzętu przed wyjazdem. Jakoś starali się uciekać przed nami wzrokiem i unikali kontaktu. Ale może mi się tylko zdawało... A niech się nażrą, ja mam jeszcze szpilki w zapasie, a oni niech jedną zgubią, a druga niech im się złamie!

Humor poprawił nam niezawodny Leo, który przybiegł się pożegnać. Jak zawsze rozgadany i jak zawsze nie zwracał uwagi, że prawie nic nie rozumiemy. Żegna nas także wspaniale zapowiadająca się pogoda. To również ciekawe, że po przyjeździe zawsze mamy deszcz, a dobra pogoda przychodzi przezd naszym wyjazdem. To już drugi raz. Może my o dwa dni za wcześnie do Finlandii przyjechaliśmy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz